sobota, 24 lutego 2018

Rozdział pięćdziesiąty czwarty

Po skończonym posiłku ruszyłam z Fredem do Pokoju Wspólnego. Trzymał moją dłoń delikatnie i cały czas opowiadał o jutrzejszym meczu Quidditcha z Krukonami.
-Bez Johnson nie mamy najmniejszych szans, ona spajała ten zespół, mimo że to Potter jest kapitanem - stwierdził z poczuciem winy w głosie. Dalej obwiniał o wszystko to co się stało siebie, mimo że nic złego nie zrobił.
-Jesteście świetną drużyną i z Johnson czy bez niej dacie z siebie wszystko. Może nie wygracie, ale chociaż będziecie usatysfakcjonowani grą. Długo to wszystko ćwiczycie, a spróbować zawsze warto - powiedziałam łagodnym głosem. Ten kiwnął lekko głową i objął mnie ramieniem. Weszliśmy do Pokoju Wspólnego. - Od razu idź do swojego dormitorium, masz się wyspać przed jutrem - dodałam pewnym tonem patrząc mu w oczy. Ten położył dłoń na moim policzku.
-Na pewno nie masz ochoty pójść ze mną? - spytał wesołym tonem. Dotknęłam jego dłoni na moim policzku.
-Ale idziesz od razu spać - stwierdziłam, a ten zaśmiał się kiwając głową. Pocałował mnie w czoło i ruszyliśmy do jego dormitorium. Weszłam do pustego pomieszczenia i zsunęłam spodnie z siebie. Wsunęłam się pod kołdrę, gdzie zaraz pojawił się i Fred. Położyłam głowę na jego ramieniu.
-Dziękuję - wybełkotał dotykając ustami czubka mojej głowy. Kiwnęłam lekko głową. Teraz uświadomiłam sobie, że przy nikim nie byłam tak bezpieczna, nie czułam się tak bezpiecznie jak przy Fredzie. Jego nie musiałam w większości przypadków chronić, mój umysł jednak nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Cały czas odsuwałam go od ważnych rzeczy albo Śmierciożerców. Ale on dalej chciał być tego częścią. Tego zła. Po co? Po chwili zaczął spokojnie oddychać, zasnął. Mógł mieć każdą, ma mnie. Co poszło w jego życiu nie tak? Zasnęłam.
Obudziłam się jeszcze przed wszystkimi, co dla mnie było nowością. Przeciągnęłam się lekko i usiadłam w łóżku. Mogłabym tutaj leżeć, aż do meczu, ale jednak trzeba było się zwlec i pójść do Hagrida na Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami. Uśmiechnęłam się sama do siebie, bo akurat te zajęcia bardzo lubiłam. Wstałam z łóżka i wsunęłam się w spodnie. Wyszłam z dormitorium, potem z Pokoju Wspólnego i pognałam wesoło na błonia. Tam już stał Hagrid i musztrował psidwaki. Podeszłam do niego.
-Cześć Hagridzie - powiedziałam wesoło i kucnęłam, żeby przywitać się z trzema zwierzakami. Hagrid podniósł się do pozycji stojącej.
-Ty nie na śniadaniu? - spytał lekko zdzwiony. Spojrzałam w jego stronę z wielkim uśmiechem na twarzy.
-Dzisiaj sobie odpuściłam, bo wiedziałam, że pierwsza lekcja jest u ciebie - przyznałam wesoło. Ten tylko pokiwał głową z politowaniem.
-Ja właśnie będę szedł na śniadanie, przyniosę ci coś - powiedział spokojniej i poklepał mnie po ramieniu lekko. Usiadłam na ziemi otoczona psidwakami.
-Dziękuję - odparłam patrząc na niego. Ten kiwnął głową i zaczął kroczyć w stronę zamku. Pogładziłam czarnego psidwaka po łebku. Szary położył się obok mnie chcąc być nieustannie głaskany. Uśmiechnęłam się wesoło do zwierzaków.
-Czemu jesteście takie niesamowite? - spytałam sama siebie cichutko bawiąc się z nimi wesoło. Po kilku minutach wrócił Hagrid z dwoma tostami, które mi podał. Kiwnęłam mu głową i zaczęłam jeść na pół z psidwakami.
-Dzisiaj się będziecie o nich uczyć i może chropianki im powyjmujemy, jak będą grzeczne - stwierdził patrząc jak urywam kawałek tosta i podaję jednemu ze zwierzaków. Kiwnęłam wesoło głową. Powoli uczniowie zaczęli się schodzić. Na ich ustach był tylko dzisiejszy mecz. Hagrid zaczął opowiadać o psidwakach. Większość słuchała go w spokoju, bo wyglądały trochę jak psy, tylko Hagrid nie ucinał im ogona, chociaż było to dozwolone, żeby mugole nie widzieli różnicy. Zajęcia jednak szybko się skończyły. Nawet nie zauważyłam kiedy, ale siedziałam już na Wielkiej Sali przy obiedzie. Dzisiaj drużyna siedziała blisko siebie. George siedział za Fredem, ale ten drugi dalej siedział koło mnie. Położył dłoń na moim udzie i zawzięcie dyskutował o strategii. Lubiłam Quidditcha, ale u mnie kończyło się na oglądaniu, a czasami nawet nie.
-Przyjdziesz na mecz, prawda? - spytał nagle odwracając się Fred. Spojrzałam na niego z sokiem dyniowym w dłoni. Uśmiechnęłam się lekko.
-Oczywiście - odparłam spokojnie,  a ten oduśmiechnął się i pocałował mnie w policzek. Pokiwałam głową z politowaniem, a on wrócił do użalania się nad tym, że Johnson nie gra. Położyłam dłoń na ręce Freda i oparłam głowę o jego ramię. Ten objął mnie ramieniem i dalej rozmawiał. Nagle Potter zarządził wyjście, bo gracze z Ravenclaw też już się zbierali. Fred spojrzał w moją stronę. Położyłam dłonie na jego policzkach i delikatnie musnęłam jego usta swoimi.
-Teraz to na pewno wygramy - stwierdził wesoło odsuwając się ode mnie. Kiwnęłam pogodnie głową, a oni zaczęli znikać w drzwiach wyjściowych z Wielkiej Sali. Dojadłam to co miałam na talerzu i razem z całą chmarą uczniów ruszyłam na boisko. Wdrapaliśmy się na trybuny. Usiadłam w dosyć dobrym miejscu. Wystarczająco blisko, żeby widzieć wszystko i wystarczająco daleko, żeby nie dostać tłuczkiem.  Drużyny jeszcze nie poderwały się z ziemi. Komentatorem jak zwykle był Lee Jordan.
-Cieszę się ogromnie, że mimo mrozu pojawiliście się tak licznie na kolejnej rozgrywce Gryffonów z Krukonami - powiedział wesołym tonem, na co połowa widowni zareagowała wiwatem. - Gra się zaczyna. Gryffoni pod przewodnictwem Harry'ego Pottera prezentują się dzisiaj w pełnej gotowości - rozlega się pisk dziewcząt Gryffońskich. Klaszczę w ręce, nie próbuję się odzywać. - Tak samo dobrze przygotowani są dzisiaj Krukoni, których prowadzić dzisiaj będzie Michael Corner - pisk z Krukońskiej strony trybun. Drużyny wzbiły się w powietrze. - Zaczynamy grę - wydarł się Jordan, na co wszyscy zareagowali pozytywnym hałasem.
Gra Gryffonów była niesamowita, byli tak zgrani. Każde podanie wykonane z gracją, dobrze wymierzone. W pewnym momencie Krukoni nie dawali rady nadążać za wbijanymi kaflami. Widać było mocne zdenerwowanie na ich twarzach. Mieliśmy stutrzydziesto-punktową przewagę. Nagle Potter zawisł na miotle, a w tym samym momencie szukający Krukonów złapał znicza. Widownia zamarła.
-Krukoni zwyciężają - ryknął Jordan. Gromki wiwat rozległ się z Krukońskiej strony trybun. Gryffoni wstali i klaskali. Byli dumni ze swojej drużyny, z ich zaciętości, mimo że nie wygrali. Nie dałam rady długo przebywać w tym gwarze. Ruszyłam na dół po schodach, żeby spotkać się z drużyną przy wyjściu. Żeby zobaczyć Freda. Hałas mocno ucichł, a ja usiadłam na ziemi przy wejściu na boisko. Odetchnęłam głęboko. Od razu poczułam się lepiej. Nie potrafiłam myśleć w tym momencie o niczym. Po kilku minutach zaczęli schodzić z trybun ludzie, a między nimi mieszały się drużyny.
Fred ledwo mnie zauważył, a już byłam w jego objęciach. Mocno mnie przytulił. Nie spodziewał się tak dobrego wyniku. Był cholernie szczęśliwy.
-Gratuluję - wybełkotałam w jego klatkę piersiową między objęciami. Ten zaśmiał się radośnie.
-Miałaś rację. Mimo że nie było Angeliny daliśmy radę. Widziałaś miny Krukonów, jak wychodziliśmy na prowadzenie? - spytał rozweselony patrząc mi w oczy. Kiwnęłam twierdząco głową z uśmiechem na twarzy. - Nigdy tego nie zapomnę - dodał obejmując mnie ramieniem. Ruszyliśmy za ciągnącym się do zamku korowodem szczęśliwych uczniów. Będzie to jeszcze rozpamiętywać przez kolejne dziesięć lat. Weszliśmy do Pokoju Wspólnego, gdzie widać było poustawiane stoliki i wiwatujących ludzi. Pod niektórymi zdołałam dostrzec Ognistą i byłam pewna, że w tym maczali palce bliźniacy. Ludzie gratulowali Fredowi, gdy szliśmy przez Pokój Wspólny.
-Przyniosę Ognistej - powiedziałam mu na ucho unosząc się na palcach. Ten kiwnął wesoło głową, a ja poszłam do pierwszego lepszego stolika. Wyciągnęłam spod niego butelkę z trunkiem i rozlałam do dwóch plastikowych kubków. Wróciłam do Freda, on dalej przyjmował gratulacje. Podałam mu kubek. Ten uśmiechnął się promiennie do mnie.
-To są chwile, w których uwielbiam być Gryffonem - stwierdził dumnym głosem wsuwając lewą dłoń w tylną kieszeń moich spodni. Uśmiechnęłam się lekko.
-Za Gryffonów - powiedziałam unosząc kubeczek. Ten podchwycił toast i uniósł swój.
-ZA GRYFFONÓW - krzyknął wesoło. Dużo osób razem z nim podniosła kubki. Nastał radosny gwar. Fred stuknął swoim kubkiem o mój. Upiłam sporego łyka i rozglądnęłam się po pomieszczeniu. Dawno nie widziałam tak wielkiej dawki szczęścia na tak małej powierzchni. Podeszła do nas jakaś dziewczyna, zapewne o rok ode mnie młodsza. Zaczęła rozmawiać z Fredem o Quidditchu. Ja się tylko przysłuchiwałam upijając co jakiś czas alkoholu z kubka.
-Świetnie wam dzisiaj poszło. To było niesamowite jak sprawnie poruszacie się po boisku - stwierdziła z zachwytem. Fred wyglądał na zadowolonego.
-To zasługa całej drużyny. Gdyby nie oni, nic by się nie udało. To był idealnie technicznie rozegrany mecz - stwierdził głosem znawcy. Jego dłoń dalej tkwiła w mojej tylnej kieszeni. Zauważyłam Neville'a w tłumie. Stał z Alice. Odchyliłam się lekko i pomachałam mu wesoło. Oboje mi odmachali i zniknęli przy stoliku z Ognistą. Wracając wzrokiem napotkałam oczy dziewczyny rozmawiającej z Fredem. Przejechała nim po ręce Freda, która wcześniej z jej perspektywy była po prostu ukryta za moimi plecami. Gdy się odchyliłam okazało się jednak, że dotyka mojego tyłka. Przez ułamek sekundy widać było lekki zawód na jej twarzy. Wzruszyłam sama do siebie ramionami i dopiłam Ognistej.
-Fred, jestem strasznie zmęczona. Mogę pójść do waszego dormitorium? Wtedy jak wrócisz to nie będziesz musiał główkować nad tym, jak się dostać do mojego - powiedziałam z uśmiechem. Ten spojrzał na mnie z lekkim niepokojem.
-Wszystko w porządku? - spytał cicho. Ja spojrzałam mu w oczy kiwając twierdząco głową.
-Tak, nie martw się. To tylko zmęczenie. Ty się baw, a my się spotkamy później. Możesz przynieść tam Ognistą i wypijemy, jeśli jeszcze nie będę spać - odparłam wesoło. Ten uśmiechnął się radośnie. Pocałował mnie w czoło.
-Zapamiętam - stwierdził i wrócił wzrokiem do dziewczyny. Ruszyłam na górę po schodach do ich dormitorium. Dzisiejszy dzień nie był tak męczący jak tamten, ale przytłoczyła mnie ilość ludzi w Pokoju Wspólnym. To przepychanie. Weszłam do nich do dormitorium i po prostu weszłam do łóżka Freda. Skuliłam się lekko i przymknęłam oczy. Nie chciałam zasypiać, gdyż perspektywa Ognistej z Weasley'em bardzo mi się podobała. Po jakimś czasie drzwi od dormitorium się uchyliły.
-Ley, śpisz? - spytał lekko pijanym głosem Fred. Usiadłam na łóżku.
-Jeszcze nie - powiedziałam spokojnym głosem. Ten wsunął się do środka z butelką w połowie wypełnioną bursztynowym płynem. Zapowiadała się wesoła noc.
~~~
Usiadłam przed komputerem chcąc napisać fragment, tak dobrze mi się pisało, że skończyłam rozdział. Ah, zapraszam do komentowania i pozdrawiam.

czwartek, 15 lutego 2018

Rozdział pięćdziesiąty trzeci

We względnym spokoju minęło mi kilka kolejnych dni, aż do pewnego pamiętnego wtorku. Siedziałam w swoim dormitorium nad książką Newta Scamandera. Tak bardzo zazdrościłam mu podróży po całym świecie w poszukiwaniu fantastycznych istot. Chciałabym każde stworzenie opisane w jego książce zobaczyć na własne oczy. Chciałabym opisywać każde z nich po kolei z Newtem. Był jednym z moich największych idoli. Do drzwi ktoś zapukał.
-Proszę - powiedziałam nie podnosząc wzroku znad książki. Do środka ktoś się wsunął. Spojrzałam w stronę drzwi. Ujrzałam Blaise'a. Miał rozkojarzony wzrok, a gdzieś z tyłu czaił się mocny niepokój. Wyglądał jak dziecko, które w supermarkecie zgubiło nagle mamę. Ten niepokój od razu udzielił się i mi. Pod jego oczami rysowały się wyraźne czarne wory. Widać było, że ostatnich kilka dni nie spędził na leżeniu z Davidem w łóżku. Czarna koszula, która zawsze towarzyszyła jego osobie, dzisiaj była wymięta, wybrudzona i rozpięta. Nie wydawał się tym jednak wcale przejmować. Miał o wiele większe zmartwienia. Lekko zwężyłam oczy. Nie chciałam jednak pytać o nic. Wiedziałam, że to nic nie da.
Zabini podszedł do mnie i położył się na moim łóżku tak, że jego głowa leżała na moich kolanach, a twarz wtulił w mój brzuch. Patrzyłam na to dziwnie oczarowana, ale i z coraz bardziej ogarniającym mnie smutkiem. Położyłam dłonie na jego głowie i delikatnie zaczęłam ją gładzić. Ten oddychał bardzo niespokojnie. Nabierał dużo powietrza i wypuszczał go nierównymi seriami. Prawie się dławił, mimo że wcale nie płakał.
-Może się położysz? - zaproponowałam cichutko. Ten kiwnął głową delikatnie. Wstał z moich kolan i wbijał wzrok w swoje zakrwawione, obdarte dłonie. Weszłam pod kołdrę opierając się o zagłówek łóżka, a on położył głowę na moich piersiach. Objął mnie mocno w pasie. Tępym wzrokiem studiował ścianę. Nie byłam gotowa na pytanie, a on najwyraźniej nie był gotowy na odpowiedź. Położyłam jedną dłoń na jego plecach gładząc je delikatnie, drugą splotłam z jego. Robiłam to bardzo machinalnie, ale jednak czule. Nie chciał odejść, nie uchylił się. Mocniej się wcisnął w moje ciało. Nie było między nami wolnej przestrzeni. Nachyliłam się delikatnie nad nim i dotknęłam ustami czubka jego głowy. Raz po raz zaczęłam całować to miejsce. Po prostu wydawało mi się, że to zapewni mu chociaż namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Ten zaczął się trząść, jakby było mu zimno, przeraźliwie zimno. Jakby jego wewnętrzne delirium zaczęło przedostawać się na świat zewnętrzny i nie potrafił nad tym w żaden sposób zapanować. Nie przestawałam dotykać ustami jego głowy.
Zamknęłam na chwilę oczy, na moment poczułam na swoich ustach coś miękkiego, to już nie była jego głowa. Dotknął wolną dłonią mojego policzka. Pogładził je kciukiem. Nie chciałam otwierać oczu. Nie byłam gotowa burzyć tej intymnej chwili. Tłumaczyłam sobie to jego potrzebą bliskości, zrozumienia. Bezgraniczną miłością do mnie i moją do niego. Nie pozwoliłabym, aby przez ten moment stało mu się cokolwiek. Oddałam mu siebie całkowicie, mimo że jego usta tylko przez kilka sekund napierały na moje. Były tak miękkie i delikatne, jak muśnięcie skrzydłami motyla. Potem odsunął się i znowu ułożył głowę na mojej klatce piersiowej. Zsunął dłoń z mojego policzka i położył ją na mojej przeponie. Uchyliłam powieki. Przestał drżeć, a jego klatka piersiowa zaczęła unosić się coraz bardziej spokojnie. Wyrównywał oddech do mojego, o dziwo, równego.
-Tak bardzo cię kocham - wyszeptał ledwie słyszalnym szeptem. Dawno nie słyszałam tak zmysłowego, a zarazem prawdziwego wyznania. Poczułam, że po moim policzku spłynęło kilka łez. Znowu wróciłam do całowania jego czubka głowy, więc musiał je poczuć na delikatnej skórze głowy. - Ley, jestem mordercą - dodał najciszej jak potrafił i skulił głowę przymykając oczy. Moja dłoń gładząca go po plecach na moment zamarła. Odsunęłam usta od jego głowy. 
-Kogo? - spytałam cicho. Ten wzniósł głowę i z bólem w oczach patrzył w moje oczy. Byłam szczerze przerażona, jednak nie potrafiłam patrzeć na niego jak na mordercę. Nigdy na niego nie spojrzę w ten sposób.
-Na drzwiach mieli napisane Rathbone, mężczyzna, kobieta, jakaś starsza pani i dziecko. Tak mówili. Nie było tam ani dziecka, ani kobiety, zapewne mamy - złamał mu się głos. Przycisnęłam go do siebie trochę mocniej. - Czemu nie patrzysz na mnie jak na mordercę? - spytał cichutko z poczuciem winy w oczach. Położyłam dłoń na jego policzku.
-Gdzie to było? - mruknęłam szeptem. Ten dotknął dłoni na swoim policzku i przysunął ją do swoich ust. Pocałował jej wnętrze patrząc mi prosto w oczy. Zmrużyłam na moment powieki, a on splótł nasze palce razem.
-W Dolinie Godryka - powiedział ledwie słyszalnie. Kiwnęłam głową delikatnie. - Ley, oszaleję z powodu tej miłości w twoich oczach - jęknął cicho, a ja musnęłam ustami jego nos. 
-Już oszalałeś - wyszeptałam i uśmiechnęłam się blado. Odchyliłam głowę do tyłu i oparłam ją o zagłówek łóżka. Zamknęłam oczy na moment. W środku dalej nie potrafiłam sobie wyobrazić jakim cudem mój Blaise byłby w stanie kogoś zabić, kogoś skrzywdzić. Ten pocałował moją brodę i położył głowę na moim brzuchu. Znowu zaczęłam go mechanicznie gładzić po plecach. 
Czy takie chwile wzmacniają relację między ludźmi? Czy naprawdę potrzeba zagłady jednej z rodzin, żeby być tak blisko z jakąś osobą? Czy Blaise musiał zabić człowieka, żebym uświadomiła sobie, że nie potrafię na niego inaczej patrzeć, niż z miłością?
-Dziękuję - powiedział cicho gładząc mój brzuch. Pocałował go delikatnie i zaczął wstawać. Spojrzałam na niego z grymasem na twarzy, który miał przypominać uśmiech. Ten kiwnął głową i ruszył do drzwi dormitorium. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi odetchnęłam z wielkim poczuciem winy, ale i lekką ulgą. Czułam się wyssana z jakiejkolwiek energii życiowej. Nie chciałam nic więcej od życia jak tylko pójść spać i nie wstać. Cały ten smutek i moralny kac przeszedł na mnie. Każda komórka Zabiniego przekazała te uczucia każdej mojej komórce. Z racji, że to był Blaise poczułam to dwukrotnie bardziej. Zsunęłam się z łóżka i podeszłam do biurka. Wyciągnęłam kawałek pergaminu i pióro. Zamoczyłam je w tuszu. 
'Przepraszam.'
Tylko na tyle było mnie stać. Nie potrafiłam inaczej. Wiem jak to jest wracać do pustego domu. Bez żadnego jasnego wyjaśnienia. Wiem jak to jest patrzeć na cierpienie najbliższych. Przetarłam dłońmi twarz i wstałam z krzesła. Ruszyłam do Sowiarni. Ktoś coś bełkotał do mnie po drodze do Sowiarni. Nawet nie zwróciłam na to uwagi, potem się będę tłumaczyć. 
Weszłam do średniej wielkości pomieszczenia. Rozejrzałam się próbując zlokalizować swoją sowę. Po chwili sama wylądowała mi na ramieniu.
-Cześć Rei, dzisiaj nie czas na czułości - mruknęłam gładząc ją po grzbiecie. Przyczepiłam jej do nóżki mały liścik. Pocałowałam ją w czubek łebka i dałam kawałek krakersa. - Państwo Rathbone w Dolinie Godryka - dodałam, a ona odleciała szybko. Poczułam się delikatnie lepiej. Położyłam dwa krakersy na stoliku koło sów i wyszłam. Wróciłam do Pokoju Wspólnego, na fotelach siedział trochę naburmuszony Fred. Podeszłam do niego mocno wyprana z uczuć.
-Zignorowałaś mnie - powiedział zauważając mnie. Usiadłam mu na kolanach i położyłam głowę na jego ramieniu. Ten zdziwiony objął mnie ramieniem i przycisnął do swojego ciała. Ten jeden gest przywołał tak wiele emocji, jednak chciałam czuć same dobre rzeczy i śmierć zostawić za sobą. Tylko Fred potrafił wzbudzić we mnie tego rodzaju uczucie przez sam dotyk, ton głosu czy spojrzenie.
-Przepraszam, gorszy dzień - stwierdziłam w jego ramię. Poczułam, że kiwa ze zrozumieniem głową. Wzniosłam wzrok na niego, ten delikatnie się uśmiechał. Położyłam dłonie na jego policzkach. Pogładziłam je patrząc mu w oczy.
-Powiedz mi Ley, czemu gdy tylko na mnie patrzysz to zawsze czuję w twoich oczach miłość, nawet gdy jesteś smutna, zdenerwowana czy wyprana z uczuć? - spytał kręcąc niedowierzająco głową. Prychnęłam lekko i wzruszyłam ramionami.
-Tak już mam. Może po prostu cię kocham - odparłam, a na jego twarzy rozkwitł uśmiech. - Nie, pewnie to nie to - dodałam kiwając powątpiewająco głową. Ten zacisnął usta w geście udawanego oburzenia. Zaśmiałam się dosyć wesoło, a ten westchnął lekko.
-Jesteś okropna - stwierdził mlaskając ustami z niezadowoleniem. Pokiwałam twierdząco głową i wzruszyłam ramionami w geście, że bywa i tak. Ten pocałował mnie w nos lekko.
-Idziemy na kolację? - spytałam bardzo retorycznie. Wiedziałam, że się zgodzi. Wstałam z kolan Freda i wcisnęłam uciekające kosmyki włosów za uszy. Ten ujął moją dłoń i zaczęliśmy iść do Wielkiej Sali.
-Muszę przyznać, że byłaś czymś cholernie zaabsorbowana jak mnie tak ominęłaś wcześniej - przyznał Weasley schodząc po schodach. To nie był dobry czas na prawdę, o tym co się wcześniej stało. Mojego szacunku i miłości do Zabiniego nic nie zrujnuje, ale Fred mógłby to opatrznie odebrać i widziałabym w jego oczach chęć rzucenia mi ultimatum, mocnego strofowania na zasadzie z kim się zadaję i dużego zawodu. Na pewno by mi nie powiedział tego na głos, ale sam fakt zwaliłby mnie z nóg bardziej, niż cokolwiek innego. 
-Głupia pierdoła, Astrid ma dzisiaj urodziny, a ja na śmierć zapomniałam o tym. Musiałam zdążyć, nim pójdzie spać - powiedziałam zaskoczona, że tak łatwo idzie mi okłamywanie Weasleya. Ten kiwnął głową. Widać było, że w to uwierzył. Wydawało się to prawdopodobne.
-Pewnie się ucieszy - przyznał wesoło i weszliśmy do Wielkiej Sali. Kolacja już trwała. Usiedliśmy na swoich miejscach przy ławie Gryffonów. Fred zaczął rozmawiać o kolejnym meczu Quidditcha z Lee, a ja mechanicznie starałam się wypatrzeć Zabiniego w tłumie Ślizgonów. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego odruchu. Wreszcie go znalazłam, nie wyglądał na bardzo wypompowanego. Udawało mu się nawet uśmiechać i utrzymywać rozmowę z jakimś Ślizgonem z drużyny. Z tyłu mojej głowy pojawiło się zapewnienie, że sytuacja z dzisiaj na pewno się jeszcze kiedyś powtórzy. Musiałam być na to gotowa i mentalnie i fizycznie. Dlaczego to tak bardzo wykańcza?
~~~
Wydaje mi się, że ten rozdział jest dosyć emocjonalny. Przynajmniej tak czułam pisząc go. Dlatego zachęcam do komentowania i pozdrawiam.

środa, 7 lutego 2018

Rozdział pięćdziesiąty drugi

Obudziłam się przykryta kołdrą po sama szyję. Przekręciłam się na plecy i ziewnęłam przeciągle. Zsunęłam z siebie lekko kołdrę i przetarłam oczy. Rozglądnęłam się po pomieszczeniu. Nikogo nie było, jednak żadna z trzech pościeli nie była złożona. Spieszyli się do Hogesmeade? Na krześle obok mnie leżała kartka upstrzona pismem Freda. Ujęłam ją delikatnie w dwa palce.
'Ley, jestem w Hogesmeade. Przyniosę ci morze Fasolek Wszystkich Smaków.
Za niedługo wrócę. Fred'
Uśmiechnęłam się blado do kartki i znowu przykryłam się kołdrą. Zamknęłam oczy. Zdecydowanie nie byłam gotowa na wczorajszą konfrontację. I mimo że w sumie nic wielkiego się nie stało, to dalej nie potrafiłam sobie do końca uświadomić jakim cudem się to stało. Jakim cudem właśnie tam go spotkałam. 
Dlaczego właśnie teraz? Skąd on się w ogóle tam wziął? Kto go właściwie tam przyjął? Jaki kretyn nie sprawdził referencji czy dokumentów? Może dlatego tam Yaxley był? Może Zabini był tylko marna wymówką? Może właśnie chodziło o zastraszenie mnie. O przypomnienie, że jeszcze ze mną nie skończyli? Nie chciałam znać odpowiedzi na żadne z tych pytań. 
Z dużym moralnym kacem wstałam z łóżka. Nie byłam gotowa na wyzwania jakiegokolwiek dnia. Poszłam do łazienki przemyć twarz i uczesać włosy odstające na wszystkie strony. Spojrzałam w lustro. Patrzyła na mnie dziewczyna z wielkimi cieniami pod oczami i bez blasku w nich. Oparłam się rękami o zlew i przyłożyłam czoło do lustra. Zamknęłam oczy i zaczęłam spokojnie oddychać. Znowu zaczęłam się zastanawiać po co ja tu jeszcze siedzę? Dlaczego jeszcze nie dołączyłam do Kroto? Westchnęłam głęboko.
Usłyszałam wesoły jazgot wpływającej fali uczniów do Pokoju Wspólnego. Odetchnęłam głęboko i odsunęłam się od lustra. Wyszłam z łazienki i usiadłam na łóżku Freda. Ujęłam jakiś pergamin w dłoń i zaczęłam go czytać. Drzwi do dormitorium się uchyliły. Pojawiły się w nich dwie uradowane takie same twarze. Uśmiechnęłam się lekko na ich widok. Fred spojrzał w moją stronę i uśmiechnął się wesoło.
-Cześć Ley, jak się spało? - spytał wesoło, a ja pokiwałam z politowaniem głową. Jego radosne nastawienie zawsze mnie bawiło. W najgorszych chwilach znajdował dobre rzeczy, jeśli tylko chciał.
Wtedy zrozumiałam dlatego tu jeszcze jestem. Dla niego jeszcze nie siedzę z Kroto. Zdecydowanie tylko dla niego. Dla jego roześmianych czekoladowych oczu, roztrzepanych rudych włosów, delikatnych smukłych palców, miękkich różowych ust, trochę naiwnych myśli, świetnego tyłka i wiecznego optymizmu. I dla Zabiniego.
-Dobrze, co kupiliście? - odparłam, gdy George siadł na swoim łóżku i zaczął wypakowywać swoje słodycze i jakieś rzeczy od Zonka. Fred usiadł koło mnie z wypakowaną po brzegi torbą.
-Dużo Fasolek Wszystkich Smaków, kilka Czekoladowych Żab - mruczał wyjmując z torby słodycze. Wymieniał ich nazwy, jednak niektóre rzeczy były faktycznie bardzo dziwne. Ujęłam jedno z pudełek fasolek i otworzyłam je. Zaczęłam jeść patrząc na to, co kupili bliźniacy. Fred wzniósł głowę i uśmiechnął się wesoło. Wsunęłam mu do ust jedną z fasolek, na co on pocałował mnie w nos.
-Ale ty wiesz, że za dwa tygodnie znowu będzie wycieczka do Hogesmeade? - spytałam rozbawiona ilością rzeczy. Ten prychnął na mnie lekko i zaczął układać dziwne przedmioty na szafce. Wstałam z łóżka. - Muszę iść do Zabiniego - powiedziałam i delikatnie musnęłam jego usta. Ten uśmiechnął się i kiwnął głową.
-Jeszcze to, daj jedną Blaise'owi - mruknął i podał mi dwie paczki Fasolek Wszystkich Smaków. Uśmiechnęłam się i ruszyłam do wyjścia. Wsunęłam je do szaty i wyszłam z dormitorium, a potem z Pokoju Wspólnego. Ludzie zaczęli się powoli rozchodzić do swoich dormitoriów. Największy gwar przeminął. Zaczęłam spokojnie iść w stronę lochów. Jakieś dwie Ślizgonki właśnie wchodziły do środka, więc wsunęłam się razem z nimi do Pokoju Wspólnego. Na kanapach nikogo mi znanego nie było. Nawet nie zwracali już na mnie uwagi. Byłam jak te trochę niechciany, ale dalej w miarę tolerowany intruz. Nie przeszkadzało mi to. Zaczęłam wdrapywać się do dormitorium Zabiniego. Zapukałam kulturalnie do drzwi.
-Proszę - ktoś wybełkotał ze środka. Uchyliłam drzwi i weszłam do środka. Na łóżku Draco siedział sam zainteresowany i Bell. Coś czytali, może robili zadanie. A Zabini był sam na swoim i coś pisał na pergaminie.
-Cześć - powiedziałam dosyć wesołym głosem. Ci spojrzeli na mnie i zobaczyłam nawet prawdziwie uśmiechnięte twarze. Dlatego tak bardzo lubiłam tu przebywać. Nikt nie miał nic do mnie. Żadne z nich nie odtrąciło mnie, kiedy tego potrzebowałam.
-Co tu robisz? - spytał radośnie Zabini i przesunął papiery na skraj łóżka, bym mogła usiąść. Dopiero jak byłam bliżej to zmarszczył czoło. - Znowu nie spałaś zbyt dobrze - mruknął studiując moją twarz, a ja westchnęłam lekko. Spojrzałam na papiery. Ten pokręcił tylko delikatnie głową. Nienawidził moich problemów ze snem.
-Czego się uczycie? - spytałam, a Bell spojrzała w moją stronę. Pokazała na jakąś książkę na kolanach Draco.
-Niby transmutacji, ale ja w sumie tylko pomagam - odparła z uśmiechem. Kiwnęłam głową. Faktycznie miała same dobre stopnie. Zazwyczaj na wszystko potrafiła i z łatwością łapała nowe zaklęcia. Wzruszyłam prawie niewidocznie ramionami.
-Mi jeszcze eliksiry zostały. Później - mruknęłam i machnęłam dłonią. Znowu spojrzałam bezpośrednio na Zabiniego. Złapałam z nim kontakt wzrokowy. To w tym momencie było najważniejsze. - Wczoraj byłam w Świętym Mungu - dodałam i dotknęłam jego przedramienia delikatnie. Ten spojrzał na mnie zdziwiony. - Bekah wie? - spytałam cicho, a ten zwrócił wzrok na dziewczynę. Ich spojrzenia spotkały się i przez jeden krótki moment widziałam konsternację. Oboje kiwnęli głowami w tym samym momencie. Bell znowu pogrążyła się w książce. Lekko zmrużyłam oczy.
-Cos się stało? To dlatego nie spałaś? - spytał dotykając mojej dłoni swoją. Zaprzeczyłam ruchem głowy. Chociaż miał całkowitą rację. Zazwyczaj nie śpię albo przez Śmierciożerców, albo przez okropne sny o śmierci Kroto, co się w sumie pokrywa ze Śmierciozercami.
-Siedziałam z Alice i Frankiem i przyszedł Corban. Wiesz jaki delikatny bywa. Szczególnie jeśli chodzi o moją osobę. Kazał mi przekazać, że masz zacząć zabijać i groził młodą Riddle - powiedziałam spokojnie. Cała trójka na moment zamarła. Spojrzałam po nich zdziwiona. - Zaczynacie mnie przerażać - dodałam lekko zdenerwowana. Zabini pogładził mnie jakby mechanicznie po dłoni. Naprawdę nie chciałam wyjść na wścibską osobę, ale ich zachowanie było trochę dziwniejsze, niż zazwyczaj.
-Pogadam z nim, nie chcę, żeby ciebie męczył - odparł spokojnym głosem. Kiwnęłam głową. Wyciągnęłam z kieszeni nieotwartą jeszcze paczkę Fasolek Wszystkich Smaków i położyłam ją na łóżku Zabiniego.
-To od Freda. Będę lecieć do eliksirów - powiedziałam spokojnie i pocałowałam Zabiniego w policzek. Pomachałam dłonią do Draco i Bekah. Oboje mi odmachali. Teraz widziałam tylko lekkie zdenerwowanie, które utrzymało się na twarzy tlenionego.
-Musimy się kiedyś wybrać na Ognistą - przyznała Bell, a ja z uśmiechem kiwnęłam twierdząco głową. Wyszłam z dormitorium. Otworzyły się drzwi tuż po tym jak wyszłam i stanął w nich Zabini. Zamknął drzwi. Odwróciłam się do niego.
-Ley, co się dzieje? - spytał cicho. Zagryzłam lekko wargę i omiotłam spojrzeniem korytarz. Wróciłam znowu do Blaise'a.
-Pamiętasz, jak mówiłam ci o człowieku, który wstrzyknął mi coś w rękę i kazał mi patrzeć na śmierć Kroto? - mruknęłam cicho. W głowie Zabiniego musiało się dziać teraz cholernie dużo. Myśl poganiała myśl. Wreszcie kiwnął głową twierdząco. - Ten sam mężczyzna jest pielęgniarzem w Świętym Mungu - dodałam.
Zabini w momencie pobladł na twarzy. Głównie po to przyszłam. Chciałam mu to powiedzieć. Nie wiedziałam, czy on zna tego człowieka. Czy ten człowiek jest wcielony do Śmierciożerców. Jak się nazywa. Jak bardzo jest zły. Dlaczego do jasnej cholery pozwolił, żeby takie gówno stało się z Kroto. Kto dał mu prawo traktować w ten sposób bezbronnego i niewinnego człowieka?
Poczułam dłonie Zabiniego na swoich żebrach, potem na plecach. Przytulał mnie. Cały czas coś mówił. Nie chciałam wiedzieć co. Nie słyszałam go. Zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze, że jest ze mną. Kochałam go, ale wiedziałam, że w tym momencie, przy jego sytuacji na więcej nie może się zdobyć. Odsunęłam się od niego i spojrzałam mu w oczy. Ten zamilkł.
-Jest dobrze. Wczoraj było gorzej. Dam sobie radę - stwierdziłam i nawet zdobyłam się na delikatny uśmiech. Bardzo blady co prawda, ale zawsze jakiś dosyć miły grymas na twarzy.
-Naprawdę cię przepraszam za Corbana - dodał jeszcze cicho. Nawet nie wiedziałam co mam mu odpowiedzieć. Nie da rady sam zmusić Śmierciożercy, żeby przestał wpieprzać się w życie innych. Szczególnie nie Yaxleya. Nie wiem czy ktokolwiek poza młodą Riddle, o ile, ma na niego wpływ. Położyłam mu dłonie na policzkach.
-Nie przepraszaj, to nie twoja wina. I bez tego Śmierciożercy wydają się być zainteresowani żywo moim życiem - powiedziałam spokojnie i nawet prychnęłam z delikatnie zawadiackim uśmiechem. Zabini nachylił się i pocałował mnie w czoło. Usłyszeliśmy chrząknięcie od strony schodów. Od razu na mojej twarzy pojawił się sztuczny uśmiech, a na Zabiniego prawdziwy.
-Cześć skarbie - powiedział wesoło Zabini zauważając chłopaka. Od razu do niego podszedł i obdarzył go pocałunkiem. Ruszyłam w stronę schodów.
-Będę lecieć. Wierzę, że Hermiona się już zdążyła za mną stęsknić - mruknęłam dosyć wesoło i zeszłam po schodach. Jednak pozostał we mnie lekki smutek. Wątpię, że kiedykolwiek pogodzę się z Davidem za ten kretynizm, który zrobił. Z tym pieprzonym ultimatum. Był pewien, że nie dam rady skrzywdzić Blaise'a. Że za bardzo go kocham.
Z westchnięciem wyszłam z Pokoju Wspólnego. Zaczęłam się wspinać po schodach, żeby dojść do Wielkiej Sali. Zaraz miał zacząć się obiad, a ja dzisiaj prócz Fasolek nie zdążyłam nic zjeść. Weszłam do pustej Sali i usiadłam na swoim miejscu. Spokojnie czekałam na jedzenie. Powoli Sala zaczęła się wypełniać ludźmi. Usiadło koło mnie dwóch rudzielców, z których jeden położył mi dłoń na udzie. Uśmiechnęłam się do niego i zaczęłam jeść. Dawno nie zjadłam tak normalnie i spokojnie posiłku.
~~~
I jest kolejny dziwny rozdział. Pozdrawiam i zapraszam do komentowania.