czwartek, 1 stycznia 2015

Rozdział jedenasty

Rozglądnęłam się trochę przerażona po sali i przetarłam rękami twarz, po czym trochę chwiejnie wstałam. Na moim łóżku szpitalnym spał Weasley, który wyglądał na trochę skrzywionego. Nie było nikogo koło mnie. Ruszyłam ku drugiemu łóżku i wszystko byłoby w porządku, gdybym nie potknęła się o własne nogi i nie runęła w poprzek na rudzielca. Fred obudzony w tak okrutny sposób usiadł szybko zgniatając mi żebra swoim ciałem. Jęknęłam z bólu.
-Riley, co ty robisz? – spytał zaskoczony i odsunął się, bym mogła wstać. Spojrzałam na niego zbolałymi oczami.
-Chciałam się położyć na tobie – powiedziałam z udawanym sarkazmem, ale nie wyszło mi to najlepiej, bo znowu jęknęłam z bólu. Jakby połamał mi kilka żeber. Zabini ma rację, jestem łamagą. Fred patrzył na mnie z mieszaniną zdziwienia i jakby delikatnego smutku, po czym wysunął swoje ciało spode mnie i pomógł mi położyć się na łóżku. – Przepraszam – dodałam cicho patrząc mu w oczy. Możliwe, że nie powinnam używać w tym miejscu jakichkolwiek sarkazmów.
-Rozumiem, naprawdę. Nie przepraszaj, bo nie masz za co – odparł trochę zgryźliwie, ale próbował to ukryć. Rudzielec położył się na łóżku obok. Wzruszyłam bezsilnie ramionami i zamknęłam oczy. Żebra nadal bolały, a ja zraziłam kolejną osobę do siebie. Czyż to nie jest cudowny dzień. Następny z kolei, to okropne. Zasnęłam snem prawie kamiennym. Obudził mnie przeciągły gwizd przy uchu. Uchyliłam powieki i ujrzałam…
-George? – spytałam zaskoczona, ale nie byłam wcale zła. Jeszcze nie.
-Tak Riley. Wybacz, że tak niehumanitarnie, ale nie mogli cię dobudzić i szukali nadaremnie twojego pulsu – odparł z wesołym uśmiechem. Westchnęłam i uśmiechnęłam się trochę bardziej szczerze. Wokół łóżka ujrzałam panią Pomfrey i Blaise’a. Po Fredzie w całym pomieszczeniu nie było ani śladu, jeśli nie liczyć jego kopii. Spojrzałam ponownie na rudzielca, tym razem jego twarz zaczęła się rozpuszczać, a skóra powoli spływać w dół po ciele. Najpierw zobaczyłam pod nią mięśnie, a potem kości. Nie krzyczałam, bo wiedziałam doskonale, że to tylko wzmocni efekt obrzydliwości.
-Witaj – powiedziałam cichym, spokojnym tonem. Ten pokłonił mi się lekko i zamiótł ręką powietrze, jakby coś demonstrował. Ujrzałam wielką, cudowną łąkę, która usiana była lawendą. Uśmiechnęłam się radośnie i szczerze. Zaczęłam biec w tamtą stronę, nawet nie zauważyłam, że byłam naga. Dotknęłam stopami kwiatów, które były kłujące w dotyku. Wbiły się w moje nogi obdzierając je do krwi. Oglądnęłam się na maszkarę, z której nadal spływała skóra, jakby był z wosku. – Ty sukinsynu – wybełkotałam tylko, po czym zaczęłam spokojnie, powoli iść w jego stronę. W moich myślach pojawił się nóż. Delikatny, ładny, duży, myśliwski. Z rzeźbioną, brązową rękojeścią i srebrnym, ostrym ostrzem. Po chwili zmaterializował się w mojej dłoni. Uśmiechnęłam się niczym morderca i zwęziłam lekko oczy nadal idąc w stronę postaci.
-Stój – wybełkotała kupa kości i ubrań.
-Dlaczego? – spytałam tajemniczym, cichym głosem. Znalazłam się blisko postaci i ze stania wymierzyłam jej trzy ciosy prosto w klatkę piersiową. Chmara kości rozpadła się i upadła tuż pod moje stopy. Zaczęłam się śmiać, wesoło i okropnie.
-Przestań – warknął głośno jakiś głos w moich myślach. Słyszałam już ten ciepły głos. Kilkakrotnie, może zaczęłam żałować, że go słyszałam. To bardzo możliwe. Był tak podobny do głosu George’a, a jednak tak inny. Trochę podchodził pod głos Zabiniego, aczkolwiek o wiele radośniej brzmiał.
Jesteś suką.
Jesteś dziwką.
Nienawidzę cię.
Nie powinnaś żyć.
Mogę ci pomóc umrzeć.
Tylko powiedz.
Tylko o mnie pomyśl.
Jestem do twojej dyspozycji.
Śmierć może i byłaby dobrym sposobem. Byłaby nawet zaskakująco świetnym wyjściem, ale jeszcze nie czas. Podobno mam jeszcze tyle życia przed sobą. Podobno. Uchyliłam powieki i poraziła mnie biel pokoju, w którym wówczas się znajdowałam. Usiadłam niepewnie na łóżku i ujrzałam wpół nagiego Zabiniego stojącego przed szafą.
-Aż dziw bierze, że żadna dziewczyna cię nie chce – stwierdziłam skrzypiąc jak stara szafa mówiąc do jego tyłka, na który naciągnął przylegające ciasno bokserki. Ten zaśmiał się wesoło i odwrócił ukazując się w całości.
-Trytoni nie jeżdżą rowerami, więc nie będzie im potrzebny stojak na rower w postaci czyjegoś tyłka – odparł z uśmiechem, a ja pokiwałam z wdzięcznością głową.
-Masz przystojny tyłek – szepnęłam, niby konspiracyjnie, a ten roześmiał się wesoło, aż klatka piersiowa zaczęła mu podskakiwać. Westchnęłam i usiadłam na skraju łóżka spuszczając z niego nogi. – Mężczyźni – mruknęłam pod nosem.
-A na gwiazdkę chcę smoka – wybełkotał między jedną salwą śmiechu, a drugą. Spojrzałam na niego lekko rozbawiona.
-Coś łatwiejszego do zrealizowania poproszę – odparłam radośniejszym tonem, a ten zaczął się zataczać ze śmiechu, po czym upadł na twarz na środku pokoju.
-Poproszę więc dziewczynę – wydobył się głos z dywanu ustawionego na środku pokoju, a ja cmoknęłam lekko i westchnęłam teatralnie.
-Dobra, jaki kolor tego smoka chcesz? – spytałam wesoło. Zabini wzniósł głowę z dywanu nadal się śmiejąc, ale tym razem próbował przybrać poważny i zły wyraz twarzy. Pomysł i wykonanie zeszło jednak na niczym, więc wyszczerzyłam się do niego – Też cię kocham – dodałam nie przestając się przerażająco uśmiechać. Blaise wstał z dywanu i podszedł do mnie. Posunęłam się mu na łóżku, by mógł spokojnie usiąść swoim seksownym tyłkiem. By mógł go dobrze i porządnie ulokować.
-Gapiłaś mi się na tyłek. Jesteś obmierzłym zbereźnikiem – powiedział rozbawiony, a ja spojrzałam na niego z dosyć normalnym wyrazem twarzy i zagryzłam lekko wargę. Próbowałam zrobić to równie dobrze, jak te kobiety we wszystkich magicznych książkach romantycznych.
-Ja? – spytałam cichym i delikatnym głosem zakręcając sobie kosmyk włosów na palcu prawej dłoni. Ten uśmiechnął się delikatnie.
-Bra – powiedział z akcentem wpatrując się w moje oczy – Fan, min rumpa – dodał z delikatnym rozbawieniem, a ja pocałowałam go delikatnie w nos. Blaise się rozpromienił i pogładził mnie po policzku.
-Din rumpa – odparłam z uśmiechem rozumiejąc o co mu chodzi. Jego oczy rozbłysły dziwnym blaskiem. Dawno nie widziałam go tak dziwnie wesołego i szczęśliwego w jednej chwili.
-Vill du hångla? – spytał cicho, ale lekko zaprzeczyłam głową. Nie teraz, nie dzisiaj.
-Nej – mruknęłam spokojnie, a ten wstał kiwając głową i ruszył ponownie ku szafie. – Dziwni z nas ludzie – dodałam patrząc na niego.
-To prawda, nie wszyscy posługują się ich językiem – odparł z uśmiechem i naciągnął na nogi spodnie. Po chwili dostałam w twarz koszulką. – A teraz się przebierz. To wcale nie jest żadna aluzja – mruknął wesoło, a ja pokiwałam głowa z politowaniem.
- Jävla – wybełkotałam pod nosem, po czym zrzuciłam z siebie koszulkę i założyłam swoją. – Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia? – spytałam cicho.
-Wtorek, Fred dzisiaj wyszedł ze skrzydła. Ty w sumie również i mam nadzieję, że już tam więcej sieroto nie trafisz – rzucił Zabini. Dostał jakąś książką w plecy, a moją twarz rozświetlił uśmiech.
-Hart zdobywa 3 punkty co kończy mecz. Proszę państwa, co to było za trafienie. Nie bez powodu nazywają ją najlepszą zawodniczką dzisiejszy… - urwałam, bo chłopak się na mnie rzucił i zamknął usta swoją dłonią.
-Dostaniesz – wycedził przez zęby, a ja spojrzałam na niego rozbawiona z powodu jego wściekłości. A mówią, że to kobieta całe życie zachowuje się jakby miała okres lub była w ciąży. Tutaj spotka was drogie panie srogie zaskoczenie, znam mężczyznę, który również tak ma. Posiada dar udawania kobiety z dzieckiem pod serduszkiem.
-Zabini, nie bądź baba – zaśmiałam się wesoło, a ten wcisnął palec w przestrzeń między moimi żebrami. Jęknęłam z bólu.
-Podobno pierwszy raz boli – powiedział złośliwie i uśmiechnął się złowieszczo. Zmrużyłam oczy patrząc na niego, a on ponownie mnie dźgnął.
-Złaź ze mnie pierdoło saska – krzyknęłam wesoło, a on tylko się zaśmiał i jął wcisnąć palce w moje żebra raz po raz. Zaczęłam krzyczeć, by przestał, a w moich oczach pojawiły się łzy ze śmiechu, który ta czynność mi przysparzała.
-Nie będziesz mnie już tak nazywać? – spytał coraz bardziej usatysfakcjonowanym głosem gapiąc się na mnie jak szaleniec na ofiarę.
-Bra – odparłam z akcentem, a ten uśmiechnął się i zszedł ze mnie. – Język szatana, chociaż lepszy, niźli niemiecki – dodałam wesoło. Blaise pokiwał głową.
-Jesteś głodna? – spytał troskliwie, a ja pokiwałam głową  na znak potwierdzenia. – Wiec wstawaj i idziemy na Wielką Salę – dodał z uśmiechem. Posłusznie wstałam i ruszyłam do drzwi.
-Jaki kolor miał być tego smoka? – spytałam patrząc na niego wesoło, a ten pokiwał głową z politowaniem i uśmiechnął się.
-Idź już – mruknął radośnie, a ja ruszyłam żwawym krokiem ku jedzeniu. Jedna z najlepszych pór dnia. Weszłam do najlepszego pomieszczenia w budynku i rozglądnęłam się po ludziach siedzących przy stołach. Wygadane i roześmiane twarze patrzyły na mnie z każdej strony. Usiadłam w mniej zaludnionej części stołu gryfonów, co już z samej nazwy było trudne do znalezienia. Ujęłam jakiegoś tosta i posmarowałam go masłem. Ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się z jedzeniem w ustach. Za mną stał Fred i wyciągał jakiś świstek w moją stronę. Ujęłam go lekko i oglądnęłam.
-Skąd to masz? – spytałam trochę zdziwiona, a ten spojrzał na mnie bez większych uczuć. Nie dziwię się, ale nie chciałam tego.
-Leżało na twojej szafce w Skrzydle Szpitalnym. Stwierdziłem, że to twoje, więc żebyś tego nie musiała szukać oddałem ci to – odparł spokojnym głosem, a ja wstałam i pokiwałam lekko głową. Wyciągnęłam przed siebie dłoń.
-Dziękuję i przepraszam – powiedziałam równie spokojnie. Fred chwycił delikatnie moją dłoń i uśmiechnął się.
-Nie masz za co, nie gniewam się – stwierdził ufnym tonem. – Może kiedyś wybierzemy się na piwo kremowe lub ognistą, jeżeli już tak na mnie lecisz? – spytał rozładowywując trochę spiętą sytuację miedzy nami.
-Nie lecę na ciebie, aczkolwiek z chęcią na ognistą się wybiorę – powiedziałam patrząc na niego z uśmiechem. Ten potrząsnął moją ręką.
-Czyli jesteśmy umówieni – oznajmił dosyć radośnie i ruszył do gryfonów. Chyba tak. Usiadłam ponownie na swoim miejscu, a wzrok kilkorga ze ślizgonów z sąsiedniego stolika wlepiony był we mnie. Wzruszyłam ramionami i zaczęłam jeść. Nad naszymi głowami przelatywały wszelkiej maści ptaki, zazwyczaj sowy, ale zdarzyły się też gołębie czy inne niezidentyfikowane potwory. Jeden upuścił na mój pusty talerz list. Wyglądał na stary. Lekko pożółkły, a jednak zachęcał do czytania. Jako adresata wypisano moje imię i nazwisko bardzo ładnym pismem. Otworzyłam kopertę i wyciągnęłam kartkę złożoną na pół.
‘Witaj Riley,
Możliwe, że nie spodziewałaś się już więcej listów, aczkolwiek ten jest bardziej w ramach wyjaśnienia. Więc na pewno zabrzmi to bardzo dziwnie, chociaż chyba jesteś do tego przyzwyczajona, ale Kroto zostawił dla ciebie jeszcze jedną, małą, ale wartościową rzecz. Wszystko jest w kopercie.
Pozdrawiam, Yaxley.’
Odłożyłam list na stół i odwróciłam kopertę, a z niej wypadło jakieś małe zawiniątko. Ujęłam je niepewnie i obróciłam kilka razy w palcach. Zaczęłam je odpakowywać i uśmiechnęłam się delikatnie.
-Oh Kroto, ty cudowny człowieku – powiedziałam cicho patrząc na rzecz na dłoni. Wiedział kiedy co podarować.
~~~
Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku i oby był lepszy lub równie dobry co tamten. Dodaję ten rozdział po miłym i kochanym opierdzieleniu przez Hiacynta, któremu go właśnie dedykuję. Tym razem nic nie obiecuję, żadnego dodawania szybciej rozdziału, bo przyjdzie jak będzie chciał. Nic na siłę.