środa, 12 sierpnia 2015

Rozdział dwunasty

W dłoni trzymałam piękny, złoty wisiorek z dwoma zdjęciami. Jedno przedstawiało jakąś małą dziewczynkę, zapewne mnie, a drugie kobietę z wcześniejszego listu. Moją matkę, nadal była piękna, może nawet piękniejsza. Uśmiechnęłam się delikatnie do fotografii i założyłam to na szyję. Nie poczułam żadnego ukłucia w serduszku, a raczej lekki spokój. Czy to nie dziwne?
Rozglądnęłam się po ludziach przy stole. Nikt na mnie nie patrzył, więc wstałam i zabierając tosta wyszłam z Wielkiej Sali. Szłam spokojnie, może zbyt dostojnie jak na osobę w moim wieku, ale mój cel tego wymagał. Zabini się chyba ucieszy, kiedy zobaczy co dostałam, prawda? Zamiatałam więc nogami w jego kierunku, wiedziałam, gdzie może siedzieć. Na Dziedzińcu Głównym bajeruje jakąś laskę, która i tak potem mu nie da się nawet dotknąć. Zawsze tak się kończy, potem tego żałuje. Za szybko ponoszą go emocje, ale walczyć potrafi jak nikt inny. Zadziwiająco ujrzałam go z daleka z kimś w objęciach. Aż przystanęłam z wrażenia. Nie potrafiłam wyartykułować żadnego słowa. Uciekłam, zachowałam się jak rasowy tchórz, ale niektóre sytuacje tego wymagają. Nie wiedziałam kompletnie jak się zachować. Nigdy nie przypuszczałam, że Zabini jest... A może jednak nie jest. Może tylko podpuszcza kolejną osobę, ale dlaczego miał by to teraz robić? Tyle pytań kołatało mi się w głowie, że nawet nie zauważyłam, iż ktoś biegł, a raczej uciekał prosto na mnie. Dziewczęce ciało mocno wpadło w moje powalając je na podłogę. Spojrzałam osobie w twarz i jedyne co ujrzałam to zielone przestraszone oczy, po czym przepraszając gęsto ruszyła szybko i zniknęła za rogiem. Patrzyłam na miejsce skąd biegła, by zobaczyć napastnika, jednak takowy się nie pojawił. Wyszedł stamtąd tylko rudowłosy Fred uśmiechnięty od ucha do ucha. Zwróciłam na niego wzrok trochę nierozumnie, a ten wtedy spojrzał na mnie. Jego uśmiech zmalał, ale zamienił się jakby w delikatną troskę. Chłopak podbiegł do mnie.
-Riley, nic ci nie jest? - spytał łagodnie i podał mi dłoń. Ujęłam ją, bo cóż innego mogłam zrobić. Podciągnął mnie w górę. Patrzyłam na niego natrętnie chcąc odpowiedzi na pytanie, które zaraz miało zabrzmieć.
-Widziałeś tamtą dziewczynę? Ktoś ją gonił. Był koło ciebie ktoś? Mógł uciekać - wytrajkotałam patrząc na niego i mocno gestykulując. Ten patrzył na mnie jak na kretyna, lekko zburaczałam na twarzy. - Czyli nie - westchnęłam delikatnie. Ten potwierdził głową delikatnie. Ale ta dziewczyna, te oczy, to sugerowało, że się czegoś boi.
-Wszystko w porządku? - spytał spokojniej, z mniejszą troską. Wlepiałam wzrok w jego oczy, o dziwo wydały mi się bardzo znajome, tak jakbym juz je gdzieś widziała. Nie chodzi mi o Hogwart, a coś ważniejszego, mroczniejszego i bardziej nienormalnego, niż zazwyczaj. W pewien sposób mnie to przerażało, a z drugiej zaskakiwało.
-Tak, przepraszam – powiedziałam cicho lekko skruszona i uśmiechnęłam się delikatnie. Ten oduśmiechnął się, a po mojej głowie krążyły tylko prośby, by nie zamienił się w kupkę chodzących kości czy aby jego skóra nie stała się woskiem. Bardzo, bardzo o to proszę.
-Odprowadzić cię do pokoju? – spytał wspaniałomyślnie Fred. Pokiwałam ochoczo głową i w milczeniu ruszyliśmy ku Grubej Damie. Nie było to milczenie niezręczne, przynajmniej nie tak bardzo. Niektórym na pewno by przeszkadzało, dla mnie było bardzo miłe. Nie zadręczaliśmy się niepotrzebnymi pytaniami. Rudzielec od czasu do czasu uśmiechał się lekko, ja oduśmiechałam się miło. – Czemu tak się gryziesz z Hermioną? – spytał idąc po schodach.
-Po prostu, uważa mnie za złą osobę godną Slytherinu, chociaż sama widziałam jak pożera wzrokiem Malfoya, kiedy czasami siedzi na trybunach, gdy drużyny Quidditcha ćwiczą. Jakby miała chorobę dwubiegunową, z jednej strony jest taka, a z drugiej całkowicie sobie przeczy. Jest przemądrzała, poza tym szkoda mi Rona, jeśli kiedykolwiek z nią będzie. Granger będzie mu zrzędzić cały czas, chociaż ostatnio okazała mi serce… Nadal jest zła, ale ta dwubiegunowość czasami stawia ją na pozycji człowieka – mruknęłam spokojnie wspinając się w górę. Fred kiwał głową lekko.
-Ciekawa teoria – stwierdził patrząc przed siebie. Dźgnęłam go w ramię.
-To nie jest żadna teoria, to fakty – mruknęłam przystając. Spojrzałam na niego lekko zła, ten zwrócił wzrok na mnie. Pokiwał lekko głową, z której skóra zaczęła schodzić płatami. Powoli, warstwa po warstwie. Potem przyszedł czas za mięśnie i krew. Ta lała się litrami po jego ciele. Było to okropne zjawisko, ale patrzyłam na nie z lekko przymrużonymi oczami.
-Podoba ci się? – spytała kupka mięśni. Nie potrafiłam na to nawet odpowiedzieć, moje szczęki zacisnęły się za mocno, niczym szczękościsk. – To przykre, nie możesz się nawet ruszyć. Jesteś cała moja – mruknął cicho obchodząc mnie powoli. Muskał swoją dłonią moje ciało. Nogi jakby wrosły mi w ziemię. Zacisnęłam powieki, nie chciałam więcej przeżywać. Nagle usłyszałam odgłosy niby jakiejś maszyny, a jednak jakby ludzkiej.
-ZOSTAW! – ryknęła czarna kupka żelaza. Może to i rasistowskie, że musiała być czarna, ale koszmary nie wybierają. Westchnęłam zmęczona, na moim ciele pojawi się jeszcze więcej blizn, a potem znowu będą pytania.
Kto ci to zrobił? ~ To na pewno ci Ślizgoni. ~ Co powiedzą na to twoi rodzice? ~ Puszczasz się?
Nikogo to nie powinno interesować, a jednak każdy pyta. To całkowicie bez sensu, zazwyczaj nie rozumiem ludzi. Pogładziłam poczwarę przede mną po odpadającej twarzy i pocałowałam ją mocno. Szybko się odsunęłam i ruszyłam przed siebie pędząc do jedynego bezpiecznego miejsca bez głupich koszmarów.
Własnego dormitorium.
Byle dobiec, byle dobiec.
Tak, zwycięstwo.
Dopadłam dłonią klamki i otworzyłam drzwi na oścież. Zahaczyłam nogą o próg i wyrżnęłam jak długa, ale wcale się tym nie przejmowałam.
-Witajcie – powiedziałam spokojnie do współlokatorek i zamknęłam za sobą drzwi. Usiadłam jakby nigdy nic nad swoimi książkami i zaczęłam pisać zadanie z eliksirów.
-Co masz w drugim? – pierwsza odezwała się panna Brown pisząc coś swym różowym długopisem.
-35 – odparłam spokojnie. Czyż to nie cudowny wieczór? Taki normalny, nie ma morderców, krwi, śmierci. Spojrzałam na nią. – Dziękuję – mruknęłam patrząc na Lavender i uśmiechnęłam się lekko.
-Nie wiem za co Hart, ale proszę cię bardzo – odparła wesoło dziewczyna. W sumie nie jest taka zła i tępa, jaką ją sobie do tej pory wyobrażałam. To cudowne.
-Masz ochotę na piwo kremowe? – spytałam z uśmiechem, a tej aż zaświeciły się oczy. Wyciągnęłam dwie butelki spod łóżka i podałam jej jedną.  – Doceń – dodałam radośnie i zaczęłam pić kończąc zadanie domowe.
-Docenię – zapewniła blondynka wesoło. Była ogólna sielanka, nie było odchodzącej skóry. Po jakiejś godzinie usłyszałam jej ciche oddychanie. Zasnęła.
-Dobrej nocy Brown – mruknęłam i zapakowałam nogi pod kołdrę. Ostatni raz przyglądnęłam się zdjęciom w naszyjniku i ja również zasnęłam.
Obudził mnie ogólny harmider. Była sobota, dzień Hogsmeade. Wstałam rześka, ożywiona. Zaczęłam się ubierać w byle co. Jakaś czerwona koszulka, pierwsze spodenki, które udało mi się znaleźć. Rozczesałam włosy, wpakowałam dwa galeony do kieszeni i ruszyłam na dół. Odpisy miałam do końca roku. Kroto nie zapomniał wszystkich wypełnić. Spojrzałam na grupkę uczniów, byli wśród nich nowi, którzy wyglądali na przerażonych.
-Nie bójcie się – mruknęłam do jednego z nich wesoło, a ten nawet lekko się uśmiechnął. Stanęłam koło mojego rocznika, a obok mnie pojawił się Zabini.
-Cześć Riley – zaśmiał się wesoło i rozglądnął się po ludziach. Wyglądał po prostu przystojnie. Inaczej nie potrafię tego określić.
-Cześć Blaise – odparłam radośnie i wsunęłam dłoń pod jego ramię. Ten uśmiechnął się do mnie. – Idziemy na Ognistą czy lepiej nie? – dodałam ciszej i uważniej. Patrzyłam na jego świecące się oczy.
-Możemy iść, ale nam nie sprzedadzą – przyznał cicho, po czym uśmiechnął się głupio. Zawsze się tak kretyńsko uśmiechał, gdy miał plan. Zazwyczaj ten plan kończył się fiaskiem, zapewne i ten pójdzie się jebać, ale takie są uroki planów Zabiniego.

~~~
Nie było mnie baaaardzo długo. Nie czułam wcale weny, chociaż początek tego rozdziału miałam napisany od stycznia. Do napisania tego nakłonił mnie owy komentarz. Nie będę nic obiecywać, więc tylko przeproszę i podziękuję.

czwartek, 1 stycznia 2015

Rozdział jedenasty

Rozglądnęłam się trochę przerażona po sali i przetarłam rękami twarz, po czym trochę chwiejnie wstałam. Na moim łóżku szpitalnym spał Weasley, który wyglądał na trochę skrzywionego. Nie było nikogo koło mnie. Ruszyłam ku drugiemu łóżku i wszystko byłoby w porządku, gdybym nie potknęła się o własne nogi i nie runęła w poprzek na rudzielca. Fred obudzony w tak okrutny sposób usiadł szybko zgniatając mi żebra swoim ciałem. Jęknęłam z bólu.
-Riley, co ty robisz? – spytał zaskoczony i odsunął się, bym mogła wstać. Spojrzałam na niego zbolałymi oczami.
-Chciałam się położyć na tobie – powiedziałam z udawanym sarkazmem, ale nie wyszło mi to najlepiej, bo znowu jęknęłam z bólu. Jakby połamał mi kilka żeber. Zabini ma rację, jestem łamagą. Fred patrzył na mnie z mieszaniną zdziwienia i jakby delikatnego smutku, po czym wysunął swoje ciało spode mnie i pomógł mi położyć się na łóżku. – Przepraszam – dodałam cicho patrząc mu w oczy. Możliwe, że nie powinnam używać w tym miejscu jakichkolwiek sarkazmów.
-Rozumiem, naprawdę. Nie przepraszaj, bo nie masz za co – odparł trochę zgryźliwie, ale próbował to ukryć. Rudzielec położył się na łóżku obok. Wzruszyłam bezsilnie ramionami i zamknęłam oczy. Żebra nadal bolały, a ja zraziłam kolejną osobę do siebie. Czyż to nie jest cudowny dzień. Następny z kolei, to okropne. Zasnęłam snem prawie kamiennym. Obudził mnie przeciągły gwizd przy uchu. Uchyliłam powieki i ujrzałam…
-George? – spytałam zaskoczona, ale nie byłam wcale zła. Jeszcze nie.
-Tak Riley. Wybacz, że tak niehumanitarnie, ale nie mogli cię dobudzić i szukali nadaremnie twojego pulsu – odparł z wesołym uśmiechem. Westchnęłam i uśmiechnęłam się trochę bardziej szczerze. Wokół łóżka ujrzałam panią Pomfrey i Blaise’a. Po Fredzie w całym pomieszczeniu nie było ani śladu, jeśli nie liczyć jego kopii. Spojrzałam ponownie na rudzielca, tym razem jego twarz zaczęła się rozpuszczać, a skóra powoli spływać w dół po ciele. Najpierw zobaczyłam pod nią mięśnie, a potem kości. Nie krzyczałam, bo wiedziałam doskonale, że to tylko wzmocni efekt obrzydliwości.
-Witaj – powiedziałam cichym, spokojnym tonem. Ten pokłonił mi się lekko i zamiótł ręką powietrze, jakby coś demonstrował. Ujrzałam wielką, cudowną łąkę, która usiana była lawendą. Uśmiechnęłam się radośnie i szczerze. Zaczęłam biec w tamtą stronę, nawet nie zauważyłam, że byłam naga. Dotknęłam stopami kwiatów, które były kłujące w dotyku. Wbiły się w moje nogi obdzierając je do krwi. Oglądnęłam się na maszkarę, z której nadal spływała skóra, jakby był z wosku. – Ty sukinsynu – wybełkotałam tylko, po czym zaczęłam spokojnie, powoli iść w jego stronę. W moich myślach pojawił się nóż. Delikatny, ładny, duży, myśliwski. Z rzeźbioną, brązową rękojeścią i srebrnym, ostrym ostrzem. Po chwili zmaterializował się w mojej dłoni. Uśmiechnęłam się niczym morderca i zwęziłam lekko oczy nadal idąc w stronę postaci.
-Stój – wybełkotała kupa kości i ubrań.
-Dlaczego? – spytałam tajemniczym, cichym głosem. Znalazłam się blisko postaci i ze stania wymierzyłam jej trzy ciosy prosto w klatkę piersiową. Chmara kości rozpadła się i upadła tuż pod moje stopy. Zaczęłam się śmiać, wesoło i okropnie.
-Przestań – warknął głośno jakiś głos w moich myślach. Słyszałam już ten ciepły głos. Kilkakrotnie, może zaczęłam żałować, że go słyszałam. To bardzo możliwe. Był tak podobny do głosu George’a, a jednak tak inny. Trochę podchodził pod głos Zabiniego, aczkolwiek o wiele radośniej brzmiał.
Jesteś suką.
Jesteś dziwką.
Nienawidzę cię.
Nie powinnaś żyć.
Mogę ci pomóc umrzeć.
Tylko powiedz.
Tylko o mnie pomyśl.
Jestem do twojej dyspozycji.
Śmierć może i byłaby dobrym sposobem. Byłaby nawet zaskakująco świetnym wyjściem, ale jeszcze nie czas. Podobno mam jeszcze tyle życia przed sobą. Podobno. Uchyliłam powieki i poraziła mnie biel pokoju, w którym wówczas się znajdowałam. Usiadłam niepewnie na łóżku i ujrzałam wpół nagiego Zabiniego stojącego przed szafą.
-Aż dziw bierze, że żadna dziewczyna cię nie chce – stwierdziłam skrzypiąc jak stara szafa mówiąc do jego tyłka, na który naciągnął przylegające ciasno bokserki. Ten zaśmiał się wesoło i odwrócił ukazując się w całości.
-Trytoni nie jeżdżą rowerami, więc nie będzie im potrzebny stojak na rower w postaci czyjegoś tyłka – odparł z uśmiechem, a ja pokiwałam z wdzięcznością głową.
-Masz przystojny tyłek – szepnęłam, niby konspiracyjnie, a ten roześmiał się wesoło, aż klatka piersiowa zaczęła mu podskakiwać. Westchnęłam i usiadłam na skraju łóżka spuszczając z niego nogi. – Mężczyźni – mruknęłam pod nosem.
-A na gwiazdkę chcę smoka – wybełkotał między jedną salwą śmiechu, a drugą. Spojrzałam na niego lekko rozbawiona.
-Coś łatwiejszego do zrealizowania poproszę – odparłam radośniejszym tonem, a ten zaczął się zataczać ze śmiechu, po czym upadł na twarz na środku pokoju.
-Poproszę więc dziewczynę – wydobył się głos z dywanu ustawionego na środku pokoju, a ja cmoknęłam lekko i westchnęłam teatralnie.
-Dobra, jaki kolor tego smoka chcesz? – spytałam wesoło. Zabini wzniósł głowę z dywanu nadal się śmiejąc, ale tym razem próbował przybrać poważny i zły wyraz twarzy. Pomysł i wykonanie zeszło jednak na niczym, więc wyszczerzyłam się do niego – Też cię kocham – dodałam nie przestając się przerażająco uśmiechać. Blaise wstał z dywanu i podszedł do mnie. Posunęłam się mu na łóżku, by mógł spokojnie usiąść swoim seksownym tyłkiem. By mógł go dobrze i porządnie ulokować.
-Gapiłaś mi się na tyłek. Jesteś obmierzłym zbereźnikiem – powiedział rozbawiony, a ja spojrzałam na niego z dosyć normalnym wyrazem twarzy i zagryzłam lekko wargę. Próbowałam zrobić to równie dobrze, jak te kobiety we wszystkich magicznych książkach romantycznych.
-Ja? – spytałam cichym i delikatnym głosem zakręcając sobie kosmyk włosów na palcu prawej dłoni. Ten uśmiechnął się delikatnie.
-Bra – powiedział z akcentem wpatrując się w moje oczy – Fan, min rumpa – dodał z delikatnym rozbawieniem, a ja pocałowałam go delikatnie w nos. Blaise się rozpromienił i pogładził mnie po policzku.
-Din rumpa – odparłam z uśmiechem rozumiejąc o co mu chodzi. Jego oczy rozbłysły dziwnym blaskiem. Dawno nie widziałam go tak dziwnie wesołego i szczęśliwego w jednej chwili.
-Vill du hångla? – spytał cicho, ale lekko zaprzeczyłam głową. Nie teraz, nie dzisiaj.
-Nej – mruknęłam spokojnie, a ten wstał kiwając głową i ruszył ponownie ku szafie. – Dziwni z nas ludzie – dodałam patrząc na niego.
-To prawda, nie wszyscy posługują się ich językiem – odparł z uśmiechem i naciągnął na nogi spodnie. Po chwili dostałam w twarz koszulką. – A teraz się przebierz. To wcale nie jest żadna aluzja – mruknął wesoło, a ja pokiwałam głowa z politowaniem.
- Jävla – wybełkotałam pod nosem, po czym zrzuciłam z siebie koszulkę i założyłam swoją. – Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia? – spytałam cicho.
-Wtorek, Fred dzisiaj wyszedł ze skrzydła. Ty w sumie również i mam nadzieję, że już tam więcej sieroto nie trafisz – rzucił Zabini. Dostał jakąś książką w plecy, a moją twarz rozświetlił uśmiech.
-Hart zdobywa 3 punkty co kończy mecz. Proszę państwa, co to było za trafienie. Nie bez powodu nazywają ją najlepszą zawodniczką dzisiejszy… - urwałam, bo chłopak się na mnie rzucił i zamknął usta swoją dłonią.
-Dostaniesz – wycedził przez zęby, a ja spojrzałam na niego rozbawiona z powodu jego wściekłości. A mówią, że to kobieta całe życie zachowuje się jakby miała okres lub była w ciąży. Tutaj spotka was drogie panie srogie zaskoczenie, znam mężczyznę, który również tak ma. Posiada dar udawania kobiety z dzieckiem pod serduszkiem.
-Zabini, nie bądź baba – zaśmiałam się wesoło, a ten wcisnął palec w przestrzeń między moimi żebrami. Jęknęłam z bólu.
-Podobno pierwszy raz boli – powiedział złośliwie i uśmiechnął się złowieszczo. Zmrużyłam oczy patrząc na niego, a on ponownie mnie dźgnął.
-Złaź ze mnie pierdoło saska – krzyknęłam wesoło, a on tylko się zaśmiał i jął wcisnąć palce w moje żebra raz po raz. Zaczęłam krzyczeć, by przestał, a w moich oczach pojawiły się łzy ze śmiechu, który ta czynność mi przysparzała.
-Nie będziesz mnie już tak nazywać? – spytał coraz bardziej usatysfakcjonowanym głosem gapiąc się na mnie jak szaleniec na ofiarę.
-Bra – odparłam z akcentem, a ten uśmiechnął się i zszedł ze mnie. – Język szatana, chociaż lepszy, niźli niemiecki – dodałam wesoło. Blaise pokiwał głową.
-Jesteś głodna? – spytał troskliwie, a ja pokiwałam głową  na znak potwierdzenia. – Wiec wstawaj i idziemy na Wielką Salę – dodał z uśmiechem. Posłusznie wstałam i ruszyłam do drzwi.
-Jaki kolor miał być tego smoka? – spytałam patrząc na niego wesoło, a ten pokiwał głową z politowaniem i uśmiechnął się.
-Idź już – mruknął radośnie, a ja ruszyłam żwawym krokiem ku jedzeniu. Jedna z najlepszych pór dnia. Weszłam do najlepszego pomieszczenia w budynku i rozglądnęłam się po ludziach siedzących przy stołach. Wygadane i roześmiane twarze patrzyły na mnie z każdej strony. Usiadłam w mniej zaludnionej części stołu gryfonów, co już z samej nazwy było trudne do znalezienia. Ujęłam jakiegoś tosta i posmarowałam go masłem. Ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się z jedzeniem w ustach. Za mną stał Fred i wyciągał jakiś świstek w moją stronę. Ujęłam go lekko i oglądnęłam.
-Skąd to masz? – spytałam trochę zdziwiona, a ten spojrzał na mnie bez większych uczuć. Nie dziwię się, ale nie chciałam tego.
-Leżało na twojej szafce w Skrzydle Szpitalnym. Stwierdziłem, że to twoje, więc żebyś tego nie musiała szukać oddałem ci to – odparł spokojnym głosem, a ja wstałam i pokiwałam lekko głową. Wyciągnęłam przed siebie dłoń.
-Dziękuję i przepraszam – powiedziałam równie spokojnie. Fred chwycił delikatnie moją dłoń i uśmiechnął się.
-Nie masz za co, nie gniewam się – stwierdził ufnym tonem. – Może kiedyś wybierzemy się na piwo kremowe lub ognistą, jeżeli już tak na mnie lecisz? – spytał rozładowywując trochę spiętą sytuację miedzy nami.
-Nie lecę na ciebie, aczkolwiek z chęcią na ognistą się wybiorę – powiedziałam patrząc na niego z uśmiechem. Ten potrząsnął moją ręką.
-Czyli jesteśmy umówieni – oznajmił dosyć radośnie i ruszył do gryfonów. Chyba tak. Usiadłam ponownie na swoim miejscu, a wzrok kilkorga ze ślizgonów z sąsiedniego stolika wlepiony był we mnie. Wzruszyłam ramionami i zaczęłam jeść. Nad naszymi głowami przelatywały wszelkiej maści ptaki, zazwyczaj sowy, ale zdarzyły się też gołębie czy inne niezidentyfikowane potwory. Jeden upuścił na mój pusty talerz list. Wyglądał na stary. Lekko pożółkły, a jednak zachęcał do czytania. Jako adresata wypisano moje imię i nazwisko bardzo ładnym pismem. Otworzyłam kopertę i wyciągnęłam kartkę złożoną na pół.
‘Witaj Riley,
Możliwe, że nie spodziewałaś się już więcej listów, aczkolwiek ten jest bardziej w ramach wyjaśnienia. Więc na pewno zabrzmi to bardzo dziwnie, chociaż chyba jesteś do tego przyzwyczajona, ale Kroto zostawił dla ciebie jeszcze jedną, małą, ale wartościową rzecz. Wszystko jest w kopercie.
Pozdrawiam, Yaxley.’
Odłożyłam list na stół i odwróciłam kopertę, a z niej wypadło jakieś małe zawiniątko. Ujęłam je niepewnie i obróciłam kilka razy w palcach. Zaczęłam je odpakowywać i uśmiechnęłam się delikatnie.
-Oh Kroto, ty cudowny człowieku – powiedziałam cicho patrząc na rzecz na dłoni. Wiedział kiedy co podarować.
~~~
Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku i oby był lepszy lub równie dobry co tamten. Dodaję ten rozdział po miłym i kochanym opierdzieleniu przez Hiacynta, któremu go właśnie dedykuję. Tym razem nic nie obiecuję, żadnego dodawania szybciej rozdziału, bo przyjdzie jak będzie chciał. Nic na siłę.