piątek, 26 stycznia 2018

Rozdział pięćdziesiąty pierwszy

Siedzieliśmy w ciszy kilka minut, aż Fred nie obruszył się lekko.
-Mam zadanie z transmutacji. Idziesz ze mną na górę? - spytał zwracając w moja stronę bezuczuciowy wzrok. Kiwnęłam twierdząco głową. Wstaliśmy z foteli i ruszyliśmy ku jego dormitorium. Fred przepuścił mnie w drzwiach i zamknął je za sobą. Zsunęłam z siebie spodnie i weszłam pod kołdrę. Ułożyłam się pod ścianą, a on wsunął się koło mnie z pergaminem. Położył dłoń na moim ramieniu i spokojnie je gładził. Niemal mechanicznie. Zamknęłam oczy i dość szybko zasnęłam w cieple jego ciała. Obudził mnie dotyk dłoni na policzku. Uchyliłam powieki delikatnie i ujrzałam wpatrzony wzrok Freda we mnie. Przysunęłam się do niego i musnęłam jego usta swoimi.
Ani razu żadne z nas się nie uśmiechnęło.
Zsunął z siebie koszulkę, potem ze mnie. Zaczął błądzić dłońmi po moim ciele. Nie byłam mu dłużna.
Dalej oboje zachowywaliśmy poważne twarze. Tylko nasze oczy nas zdradzały. W moich widać było pragnienie bliskości, zrozumienia. Zaś oczy Freda były wypełnione miłością i wielkim spokojem, czego zdecydowanie nie można było powiedzieć o jego ciele.
Po tej niemej wymianie uczuć i niesamowitej bliskości jeszcze długo leżałam wtulona w jego nagą klatkę piersiową. On co jakiś czas całował moje czoło i gładził żebra.
-Będziemy szli na kolację? - spytałam cicho w jego obojczyk. Ten spojrzał na mnie. Uniosłam głowę, żeby widzieć jego oczy.
-Jeśli jesteś głodna to możemy iść - powiedział spokojnie. Zaprzeczyłam ruchem głowy. Podniosłam się na rękach i pocałowałam go jeszcze raz.
-Ale i tak muszę iść. Nie chcę pokazać się Alice i Frankowi jako potwór z podkrążonymi oczami - odparłam siadając na łóżku. Zaczęłam nakładać na siebie porozrzucane po dormitorium ciuchy. Ten usiadł na łóżku, ciągle patrzył w moją stronę.
-Kocham cię - powiedział spokojnie, a ja zwróciłam wzrok na niego. Pierwsza się złamałam. Uniosłam prawy kącik ust delikatnie do góry, ale tylko na moment.
-Ja ciebie też kocham - odparłam i pocałowałam go w czoło. Wyszłam z dormitorium i ruszyłam do swojego. Wsunęłam się pod swoją kołdrę i zasnęłam dosyć szybko. Obudziło mnie sadystyczne słońce świecące w moje oczy. Zwlokłam się z posłania i ubrałam. Zeszłam na śniadanie z delikatnym uśmiechem. Bądź co bądź to dzisiaj miałam zobaczyć się z Alice i Frankiem. Usiadłam na swoim stałym miejscu. Fred spojrzał na mnie z ledwie widocznym uśmiechem na ustach. Pogładziłam go po ręce lekko. Zgarnęłam tosta z jakiegoś talerza i nadgryzłam go. Podszedł do mnie Neville.
-Po obiedzie zobaczymy się w Pokoju Wspólnym i wtedy pójdziemy, dobrze? - spytał Longbottom. Ja uśmiechnęłam się wesoło.
-Bez problemu. Idziemy przez gabinet McGonagall? - odparłam, a ten kiwnął twierdząco głową. Ona już ma mnie chyba tak zdecydowanie dość. Nev uśmiechnął się i odszedł na swoje miejsce. Westchnęłam lekko i spojrzałam na Freda. Ten wlepiony wzrok miał w swoje grzanki. Pogładziłam go jeszcze raz po jego dłoni. - Co jest? - spytałam lekko zdziwiona.
-Nie zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo będzie mi brakować twojego uśmiechu - przyznał cicho, a ja delikatnie prychnęłam. Pocałowałam go w skroń i uśmiechnęłam się do niego. Ten wzniósł oczy i uśmiechnął się delikatnie.
-Muszę lecieć na zajęcia, zobaczymy się później - powiedziałam z uśmiechem i ruszyłam do wyjścia. Potruchtałam na transmutację. Im było bliżej końca zajęć, tym bardziej byłam podekscytowana. Chyba nigdy nikt nie widział mnie tak radosnej, wesołej przez tak długi czas. Nawet obiad przebiegł spokojnie, pożegnałam się z Fredem już w Pokoju Wspólnym i zaczęłam się wspinać do swojego dormitorium. Zarzuciłam bordowy sweter i poprawiłam włosy. Z uśmiechem usiadłam w fotelu i czekałam na Longbottoma.
Ogień w kominku palił się nieustannie, mimo pory wczesno popołudniowej. Z góry zszedł Neville, był ubrany w szary kardigan. Uśmiechnęłam się do niego wesoło. Na jego twarzy widziałam powagę, jednak jego oczy się niesamowicie cieszyły. Po kilku niewygodnych spojrzeniach McGonagall znaleźliśmy się w Świętym Mungu.
-Stresuję się - powiedział cicho Longbottom trzymając mnie pod rękę. Panie na recepcji już nas znały, więc nie robiły żadnych problemów. Oboje wiedzieliśmy gdzie iść.
-Będzie dobrze - odparłam ściskając jego dłoń dla otuchy. Ten kiwnął niepewnie głową. Zawsze to tak wyglądało. Na początku stres, niepewność, potem wychodziliśmy tuż po końcu godziny odwiedzin. Nie mógł się nigdy nimi nacieszyć.
Weszliśmy do odpowiedniej sali. Od razu wstąpił na nasze twarze wielki uśmiech. Alice siedziała na swoim łóżku i układała jakieś klocki, a Frank wpatrywał się tępo w zmieniające się obrazki w jakiejś książce. Wyglądało na to, że już jakiś czas jest na tej samej stronie. Neville przywitał się z rodzicami. Ja również do nich podeszłam i przytuliłam każde z osobna. W oczach Alice widziałam radość z naszego przyjścia. Usiadłam na łóżku z Frankiem i przełożyłam stronę w jego książce. Ten na nowo zainteresował się zmieniającymi się obrazkami. Pogładziłam go po głowie lekko. Ten spojrzał na mnie na moment i chyba się uśmiechnął. Po moim ciele rozlała się fala ciepła. Nawet sama myśl, że zrozumiał, że tu jestem napawała mnie tak niesamowitą energią, tak wielką radością.
-Przez ostatnie kilka miesięcy w sumie u mnie niewiele się działo. Wiesz, święta z babcią. Na Sylwestra przyjechała moja dziewczyna Alice, musisz ją kiedyś poznać, bo jest niesamowitą kobietą. Może trochę po przejściach, ale dzięki temu cieszy się z każdej chwili. Następnym razem ją przyprowadzę. Spodobałaby ci się. Ma ciemne włosy, zielone oczy... - opowiadał Neville mamie. Ona mimo, że układała klocki wydawała się słuchać tego co jej syn opowiada. Spojrzałam na drzwi, za nimi stał Yaxley. Moje oczy rozszerzyły się do rozmiarów piłek golfowych. Zniknął w drzwiach.
-Zaraz przyjdę, idę to toalety - przerwałam na moment Nevillowi. Ten kiwnął głową, kontynuując swoją opowieść. Wyszłam z sali i skierowałam się na lewo, gdzie wcześniej zniknął Yaxley. Jakaś ręka wciągnęła mnie do toalety. Wyciągnęłam różdżkę i nim zrozumiałam co robię, Corban miał ją przyłożoną do gardła. Odetchnęłam i schowałam różdżkę.
-Spokojnie skarbie - zaśmiał się rozbawiony. Przewróciłam oczami i oparłam się o zlew stojący za mną.
-Czego chcesz? - spytałam patrząc w jego niebieskie oczy. Ten uśmiechnął się najgorszym możliwym uśmiechem.
-Masz dobry kontakt z Zabinim? - spytał, jednak to było pytanie retoryczne. - Masz mu powiedzieć, że jeśli nie zacznie zabijać to młoda Riddle da mu popalić - dodał, a ja starałam się nie wykazywać zaciekawienia 'młodą Riddle'. A tak wiele pytań cisnęło mi się teraz na usta.
Czy wiedziała o tym co się dzieje Kroto?
Czy wie kto jest moim ojcem?
Czy znam tą osobę?
Czy znam siostrę Voldemorta?
Czy moja nienawiść do niej cokolwiek zmieni?
Czy to jest ktoś kogo lubię?
Nie zadałam jednak żadnego z nich. Spojrzałam ostro na Corbana.
-Spierdalaj - wycedziłam przez zęby, a na mojej twarzy pojawił się ten sam straszny uśmiech, który przed chwilą uskuteczniał Śmierciożerca. Ten mocno się zdenerwował, uśmiech zszedł mu z twarzy. Momentalnie podniósł dłoń i wymierzył mi siarczysty policzek. Moja głowa lekko odskoczyła, po czym znowu patrzyłam mu w oczy. - Coś jeszcze? - spytałam znudzonym głosem. Ten prychnął i mnie puścił.
-Pieprzona dziwka - wybełkotał rozbawiony i wyszedł z łazienki. Spojrzałam w lustro. Na moim policzku rysował się czerwony ślad. Ale nie był jakoś specjalnie groźny. Wróciłam do sali rodziców Neville'a. Uśmiechnęłam się do niego. Ten spojrzał na mnie lekko zaniepokojony.
-No i jest tutaj też Riley. Pewnie ją pamiętasz, często ze mną tu przychodzi. Mimo swoich problemów zawsze ma czas na wyjście ze mną do was. Za co jestem jej niesamowicie wdzięczny - kontynuował Neville trochę bardziej zmartwionym głosem. Usiadłam koło Franka i spojrzałam lekko onieśmielona na Longbottoma. Machnęłam dłonią, że nie trzeba było i zaczęłam mówić do taty Neville'a. Tak zleciało nam kilka godzin. Do sali wszedł pielęgniarz. Spojrzałam na niego i w mojej głowie coś pstryknęło. Byłam pewna, że już go gdzieś widziałam.
-Za 5 minut jest koniec odwiedzin - powiedział niskim głosem i spojrzał na mnie. Mimo barytony był zaskakująco miękki i uwodzicielski. Jego postura, twarz, ani oczy nic nie zdradzały. Tylko lekko się do mnie uśmiechnął.
-My się skądś nie znamy? - spytałam spokojnie. Ten zwrócił na mnie swój wzrok.
-Często państwo tu przychodzą, a ja już tu trochę pracuję, to może dlatego - odparł spokojnym głosem. Byłam pewna, że już go gdzieś słyszałam, ale kiwnęłam głową. Wyszedł z sali, a my zaczęliśmy się żegnać z rodzicami Longbottoma. Przytuliłam i Alice i Franka zapewniając, że jeszcze wrócę. Gdy już wychodziłam Alice wcisnęła Nevillowi papierek po gumie do ręki. Ten szybko schował go do kieszeni. Ja udałam, że nic nie widzę i ruszyłam do wyjścia. Poszliśmy do przejścia. McGonagall nie było w jej gabinecie, więc Neville naskrobał notatkę, że wróciliśmy i że dziękujemy. Poszliśmy do Pokoju Wspólnego.
-Bardzo ci dziękuję, że dzisiaj ze mną tam byłaś - powiedział z uśmiechem. Ja oduśmiechnęłam się oparta o jego ramię.
-Nie ma problemu, jak będziesz następnym razem iść i będziesz chciał mnie zgarnąć, to ja z wielka chęcią ci potowarzyszę - odparłam wesoło. Ten zaśmiał się lekko i przepuścił mnie w portrecie. Kiwnęłam mu głową na dobranoc i ruszyłam do siebie. Rzuciłam się na łóżko i dalej rozmyślałam o tym pielęgniarzu. Byłam pewna, że skądś go znałam. Do tego jeszcze to nie były miłe wspomnienia. Przejechałam wspomnieniami po podobnych ludziach.
Aż usiadłam i zaczęłam się hiperwentylować. Wstałam z łóżka i jak w amoku zaczęłam iść ku wyjściu. Wyszłam z dormitorium i o nogach z waty wdrapałam się do dormitorium numer 5 męskiego. Uchyliłam cicho drzwi. Fred leżał w swoim łóżku z pergaminami z eliksirów na krześle obok siebie. Tylko on był w dormitorium. Spojrzał na mnie.
-Co jest? - spytał zmartwionym głosem. Zamknęłam drzwi i zsunęłam się po ścianie. Ten wstał z łóżka i podszedł do mnie. Usiadł koło mnie, zaczął mnie gładzić po ramieniu i utrzymywać kontakt wzrokowy.
-Spotkałam dzisiaj pielęgniarza w Świętym Mungu - wybełkotałam bardzo bardzo cicho. Mocno wciągnęłam powietrze i spojrzałam w oczy Freda. - To on mnie torturował i faszerował truciznami, gdy Kroto umierał - dodałam ledwo słyszalnie i chyba zemdlałam od nadmiaru informacji i uczuć.
~~~
Trochę mi to zajęło, ale wracam. Ten rozdział kwitł we mnie dosyć długo, aż nie napisałam 2/3 jednego dnia. Także no, zapraszam do komentowania i pozdrawiam.

środa, 10 stycznia 2018

Rozdział pięćdziesiąty

Zajęcia były tak samo nudne jak każde inne. Profesor Binns jak zawsze chodził między ławkami i swoim głosem jak odkurzacz opowiadał o historii jakichś dwóch czarodziejów. Ulrik i Emeryk, tak im chyba było na imię. Aż do stukania w drzwi do sali. W nich pojawiła się tłustowłosa głowa Severusa.
-Witam Profesorze, czy mógłbym zabrać jedną z uczennic na chwilę z lekcji? - spytał Snape. Profesor przystanął, zwrócił na niego zmęczone oczy i kiwnął głową.
-Którą? - spytał tak monotonnym głosem, że przestałam zazdrościć osobie, po którą przyszedł Severus. Ten zwrócił głowę gdzieś w moją stronę.
-Riley Hart - usłyszałam z jego ust. Spojrzałam na niego zdziwiona, ale wstałam. Ruszyłam do drzwi z na pewno mocnym zdziwieniem na twarzy. Ten zamknął je za nami.
-O co chodzi profesorze? - mruknęłam dalej mając w głowie obraz zaskoczenia na tak wielu twarzach. Nie wytłumaczę się potem z tego. Idę o zakład. Ten zaczął prowadzić mnie do lochów.
-Crouch chciał cię widzieć. Wyzdrowiał i wraca do siebie - powiedział spokojnie. Kiwnęłam głową.
Przystanęliśmy przed jedną z sal.
Nie mogło o nic innego chodzić? Może zapomniany szlaban?
COKOLWIEK! 
-Wracam na zajęcia, tak samo jak ty, kiedy już się pożegnasz - dodał i uchylił drzwi. Kątem oka widziałam dwóch rudzielców. Już czułam grad pytań przy obiedzie. Głupie uśmiechy, zanim jeszcze wystąpiły, już przestawały mnie obchodzić. Ruszyłam do tymczasowej komnaty Bartyego.
-Dwa węże - mruknęłam i weszłam do środka. Na łóżku siedział Junior. Nie widziałam uśmiechu na jego twarzy. Przepełniała go tylko czysta złość.
-Co ty odpierdalasz z tymi papierami? Mówiłem, że jak tylko będziesz kombinować ludzie będą ginąć - ryknął wstając z łóżka. Podszedł do mnie. Nie rozumiałam o czym on mówi. To wydarzyło się tak nagle. Czekałam, aż cokolwiek zrobi.
-Coś ty jej zrobił? - spytałam łamiącym się głosem. Kobieta od adopcji była moją jedyną deską ratunku. Spojrzałam mu w oczy. Nie spuściłam z niego wzroku ani na chwilę od tego momentu.
-To co powinienem zrobić też z tobą - warknął, a moje oczy się zwęziły. Zamiast żałości nagle poczułam złość. Prychnęłam mu w twarz.
-Proszę cię bardzo, rób ze mną co tylko chcesz. Albo od razu po prostu zabij. Zapewniam cię, nikt nie będzie płakał. Ale pamiętaj, gdyby nie ja dalej gniłbyś w Korytarzu przygnieciony gruzem - krzyknęłam wbijając palec w jego klatkę piersiową. Ten zamknął swoje pięści na mojej koszulce.
-Nie waż się w ten sposób do mnie mówić - wycedził przez zęby. Nie bałam się tego co może mi zrobić. Przestało mnie to obchodzić. Zaczynałam się jednak bać tej niepoczytalności w oczach. Tej nutki szaleństwa pomieszanej z czystym złem, która dopiera zaczęła napływać na jego pole widzenia.
-Idź już stąd - wydobył się ze mnie bezduszny głos. Oczy Croucha w momencie znormalniały. Nawet nie zauważyłam kiedy przestrzeń między nami zrobiła się taka mała. Mocno zacisnęłam zęby. Byłam gotowa na dosłownie wszystko.
-Nie pozbędziesz się mnie tak prosto - stwierdził pewnym głosem, po czym mocno wpił się w moje zaciśnięte wargi. Chwilę po tym znikął w oparach czarnej mgły. Gdy tylko ostatnia czarna niteczka mgły zniknęła w powietrzu zamknęłam oczy i przejechałam dłońmi po twarzy. Odetchnęłam głęboko. Usiadłam na łóżku i przez jakiś czas siedziałam w bezruchu oddychając coraz spokojniej. W mojej głowie toczyła się wojna między tym jak żałosna jestem, a tym jak bardzo nienawidzę Croucha. Żadna strona na razie nie wygrywała.
Mogłam się tego spodziewać. Wiedzieć, że to wszystko on robi, albo chociaż inicjuje. Miałam tego zdecydowanie dość.
Ruszyłam na zajęcia profesora Binnsa. Siedziałam tam jeszcze jakiś moment, aż do końca lekcji. Między transmutacją, a runami, czyli ostatnia lekcją, złapał mnie Neville.
-Riley, pamiętasz jak mówiłem o pójściu do rodziców? Jutro się wybieram - powiedział z prawdziwym uśmiechem na twarzy. Oduśmiechnęłam się równie wesoło.
-Jeśli dalej chcesz, żebym poszła z tobą to ja bardzo chętnie dotrzymam ci towarzystwa - stwierdziłam patrząc na Longbottoma. Ten kiwnął wesoło głową.
-Jutro pół godziny po zajęciach idę do McGonagall. Możemy się przed tym spotkać w Pokoju Wspólnym i razem pójść do niej - wyjaśnił, a ja pokiwałam twierdząco głową. Stanęliśmy pod salą zajęć. - Dziękuję ci, że ze mną idziesz - dodał pogodnie.
-Naprawdę nie masz za co. Wiesz przecież, że bardzo lubię twoich rodziców. Tak samo zresztą jak ciebie - odparłam wesoło, a jego twarz rozjaśnił wielki uśmiech. Drzwi do sali się otworzyły, a ja weszłam prowadzona wieloma oczami do środka. Usiadłam na prawie samym końcu i zwyczajnie przewegetowałam te zajęcia. Po tym szybkim tempem poszłam na Wielką Salę. Usiadłam na tym samym miejscu co zawsze.
-Po co Snape po ciebie poszedł? - spytał z lekkim wyrzutem w głosie Fred. Spojrzałam na niego zdziwiona.
-Ciebie też miło widzieć - spuściłam wzrok na ryż. Nałożyłam go trochę na talerz. - Chyba - dodałam wracając na moment oczami do niego.
-Wiesz o co mi chodzi - mruknął wzdychając pod nosem. Kiwnęłam głową. Ujęłam jego dłoń i splotłam nasze dłonie.
-Po obiedzie pójdziemy na Dziedziniec i ci wszystko opowiem - rozglądnęłam się. Nagle wydało mi się, że jest więcej ludzi, niż zazwyczaj. - Ale nie tutaj, zbyt duży tłum - dodałam ciszej i zaczęłam jeść swój obiad w spokoju. Ten westchnął, spojrzał na sufit i znowu skupił swój wzrok na jedzeniu. Byłam bardziej, niż pewna, że myśli o Crouchu. Po zjedzeniu po prostu wstałam i ruszyłam w stronę drzwi. Poczułam kogoś dłoń oplatającą moją. Uśmiechnęłam się delikatnie i skierowałam swoje kroki ku Dziedzińcowi. Usiadłam na jednym z parapetów i spojrzałam na Freda.
-Do sali ktoś zapukał. Snape mruknął, żeby wszedł. Ktoś zapukał jeszcze raz. Snape podszedł do drzwi, uchylił je i szybko wślizgnął się za nie. Siedzieliśmy blisko drzwi z Georgem. Usłyszałem tylko głos Croucha, wspomniane twoje nazwisko i dwa oddalające się po chwili chody w dwie różne strony. Po kilku minutach wrócił i zobaczyłem cię przez moment w drzwiach. Po co Snape cię wołał? - spytał streszczając mi wszystko Weasley. Spojrzałam mu w oczy.
-Bartyego już nie ma w Hogwarcie. Wrócił do siebie. Poszłam tam, bo chciał się pożegnać. Jednak to bardziej wyglądało na wylewanie na mnie swoich żali - mruknęłam i westchnęłam lekko. - No i zrobił coś złego tamtej pani od adopcji. Już nie ma szans, żeby coś dobrego z tego wyszło - dodałam i przetarłam dłonią twarz. Fred zacisnął dłoń w pięść.
-Co on sobie myśli? - burknął rozeźlony. Dotknęłam jego ręki.
-Nie mieszaj się w to - poprosiłam cicho. Fred wyrwał rękę z moich objęć.
-NIE MIESZAJ SIĘ? - krzyknął w złości. - Zabili ci opiekuna, co chwilę cię nachodzą i straszą, a ty dalej co chwilę powtarzasz, żeby nikt się nie mieszał w to. Chronisz wszystkich wokół, ale samej siebie nie dasz nawet spróbować - dodał dalej bardzo głośno. Spojrzałam na niego poważnie.
-Fred, do jasnej cholery, ty naprawdę sądzisz, że ich cokolwiek takiego obchodzi? Że nie skrzywdziliby mnie, gdyby ktoś się za mną wstawił? Oni naprawdę mają to daleko w dupie czy ktoś jest z kimś czy nie - warknęłam na niego i zacisnęłam pięści na szacie. - Mam z nimi styczność odkąd poznałam Zabiniego. Nie są to dobre osoby, co na pewno cię nie zdziwi. Ale to jest naprawdę moja sprawa co zrobię ze swoim życiem. Jak bardzo je zmarnuję - dodałam mniej złym głosem. - No i tylko ja jestem na tyle głupia, żeby im pomagać przeżyć, skoro oni zabierają życia codziennie - wybełkotałam coraz bardziej łamiącym się głosem. - Myślisz, że ich nie nienawidzę? Są najgorszymi ludźmi na ziemi, ale czy to znaczy, że skoro mogę dopuścić do tego, że kilka osób mniej zginie to nie powinnam tego robić? -  wyszeptałam ze łzami w oczach. Nadal twardo wpatrywałam się w rudzielca.
-Nikt nie każe ci być bohaterem - powiedział najbardziej nieczułym głosem, jaki od niego kiedykolwiek usłyszałam.
Wiedziałam to bardzo dobrze. Prawda zawsze była inna. Nie zależało mi już po prostu na życiu. Nie widziałam w nim najmniejszego celu. Fred się po mnie pozbiera. Blaise także. Neville odtąd będzie chodził sam do rodziców. Bell będzie musiała znaleźć sobie innego kompana do picia i późnych rozmów o wszystkim. Dlatego było mi już wszystko jedno. Codziennie żałowałam, że tam, w tamtym okropnym pomieszczeniu nie zginęłam ja. Nie torturowali mnie. Nie odcinali mi kończyn. Że to musiało stać się Kroto. On teraz nie żyje, nie ja. Po prostu na nie nie zasługiwałam. Wiedziałam, że Fred tego nie zrozumie. Że mu na mnie zależy.
-Wiem - powiedziałam tylko kiedy wizja zza załzawionych oczu wróciła do normy. Spojrzałam na Freda. Ten był spokojny na zewnątrz, ale w jego oczach czaiło się rozczarowanie i wielki żal do mojej osoby. - Idę jutro z Nevillem po zajęciach do Świętego Munga odwiedzić jego rodziców - dodałam nijakim tonem. Weasley kiwnął głową.
-Będziemy z Georgem wymyślać kolejne wynalazki - powiedział bez uczuć. Złapałam go za dłoń.
-Wracamy? - spytałam, a ten zwrócił nasze kroki ku Pokojowi Wspólnemu. Nagle robiliśmy wszystko automatycznie. Jakby wszystkie uczucia i emocje zostały tam na Dziedzińcu. Jakby tam nastąpiło całkowite oczyszczenie. Najgorsze było to, że nie tylko tych złych emocji. Weszliśmy do środka Pokoju. Fotele były wolne.
-Masz dużo nauki? - spytał Fred również na nie patrząc. Zaprzeczyłam ruchem głowy. Usiedliśmy na fotelach. Ten dotknął mojej dłoni swoją. Pogładził mnie po wierzchu jej kciukiem. Byłam prawie pewna, że odruchowo.
-Kocham cię - powiedziałam cicho patrząc w ogień. Jego kciuk na krótką chwilę przystał. Usłyszałam jak nabiera powietrza, po czym głośno je spuszcza.
-Ja ciebie też kocham - odparł i spojrzał na moment w moją stronę. Nie było tam już złości, pozostał tylko delikatny żal. Gdyby Kroto żył wszystko byłoby inaczej. Po prostu inaczej.
~~~
Wydaje mi się, że ten rozdział jest swego rodzaju rollercosterem. Jednak podoba mi się i mam nadzieję, że wam też. Jak zwykle zapraszam do komentowania i pozdrawiam.