piątek, 26 stycznia 2018

Rozdział pięćdziesiąty pierwszy

Siedzieliśmy w ciszy kilka minut, aż Fred nie obruszył się lekko.
-Mam zadanie z transmutacji. Idziesz ze mną na górę? - spytał zwracając w moja stronę bezuczuciowy wzrok. Kiwnęłam twierdząco głową. Wstaliśmy z foteli i ruszyliśmy ku jego dormitorium. Fred przepuścił mnie w drzwiach i zamknął je za sobą. Zsunęłam z siebie spodnie i weszłam pod kołdrę. Ułożyłam się pod ścianą, a on wsunął się koło mnie z pergaminem. Położył dłoń na moim ramieniu i spokojnie je gładził. Niemal mechanicznie. Zamknęłam oczy i dość szybko zasnęłam w cieple jego ciała. Obudził mnie dotyk dłoni na policzku. Uchyliłam powieki delikatnie i ujrzałam wpatrzony wzrok Freda we mnie. Przysunęłam się do niego i musnęłam jego usta swoimi.
Ani razu żadne z nas się nie uśmiechnęło.
Zsunął z siebie koszulkę, potem ze mnie. Zaczął błądzić dłońmi po moim ciele. Nie byłam mu dłużna.
Dalej oboje zachowywaliśmy poważne twarze. Tylko nasze oczy nas zdradzały. W moich widać było pragnienie bliskości, zrozumienia. Zaś oczy Freda były wypełnione miłością i wielkim spokojem, czego zdecydowanie nie można było powiedzieć o jego ciele.
Po tej niemej wymianie uczuć i niesamowitej bliskości jeszcze długo leżałam wtulona w jego nagą klatkę piersiową. On co jakiś czas całował moje czoło i gładził żebra.
-Będziemy szli na kolację? - spytałam cicho w jego obojczyk. Ten spojrzał na mnie. Uniosłam głowę, żeby widzieć jego oczy.
-Jeśli jesteś głodna to możemy iść - powiedział spokojnie. Zaprzeczyłam ruchem głowy. Podniosłam się na rękach i pocałowałam go jeszcze raz.
-Ale i tak muszę iść. Nie chcę pokazać się Alice i Frankowi jako potwór z podkrążonymi oczami - odparłam siadając na łóżku. Zaczęłam nakładać na siebie porozrzucane po dormitorium ciuchy. Ten usiadł na łóżku, ciągle patrzył w moją stronę.
-Kocham cię - powiedział spokojnie, a ja zwróciłam wzrok na niego. Pierwsza się złamałam. Uniosłam prawy kącik ust delikatnie do góry, ale tylko na moment.
-Ja ciebie też kocham - odparłam i pocałowałam go w czoło. Wyszłam z dormitorium i ruszyłam do swojego. Wsunęłam się pod swoją kołdrę i zasnęłam dosyć szybko. Obudziło mnie sadystyczne słońce świecące w moje oczy. Zwlokłam się z posłania i ubrałam. Zeszłam na śniadanie z delikatnym uśmiechem. Bądź co bądź to dzisiaj miałam zobaczyć się z Alice i Frankiem. Usiadłam na swoim stałym miejscu. Fred spojrzał na mnie z ledwie widocznym uśmiechem na ustach. Pogładziłam go po ręce lekko. Zgarnęłam tosta z jakiegoś talerza i nadgryzłam go. Podszedł do mnie Neville.
-Po obiedzie zobaczymy się w Pokoju Wspólnym i wtedy pójdziemy, dobrze? - spytał Longbottom. Ja uśmiechnęłam się wesoło.
-Bez problemu. Idziemy przez gabinet McGonagall? - odparłam, a ten kiwnął twierdząco głową. Ona już ma mnie chyba tak zdecydowanie dość. Nev uśmiechnął się i odszedł na swoje miejsce. Westchnęłam lekko i spojrzałam na Freda. Ten wlepiony wzrok miał w swoje grzanki. Pogładziłam go jeszcze raz po jego dłoni. - Co jest? - spytałam lekko zdziwiona.
-Nie zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo będzie mi brakować twojego uśmiechu - przyznał cicho, a ja delikatnie prychnęłam. Pocałowałam go w skroń i uśmiechnęłam się do niego. Ten wzniósł oczy i uśmiechnął się delikatnie.
-Muszę lecieć na zajęcia, zobaczymy się później - powiedziałam z uśmiechem i ruszyłam do wyjścia. Potruchtałam na transmutację. Im było bliżej końca zajęć, tym bardziej byłam podekscytowana. Chyba nigdy nikt nie widział mnie tak radosnej, wesołej przez tak długi czas. Nawet obiad przebiegł spokojnie, pożegnałam się z Fredem już w Pokoju Wspólnym i zaczęłam się wspinać do swojego dormitorium. Zarzuciłam bordowy sweter i poprawiłam włosy. Z uśmiechem usiadłam w fotelu i czekałam na Longbottoma.
Ogień w kominku palił się nieustannie, mimo pory wczesno popołudniowej. Z góry zszedł Neville, był ubrany w szary kardigan. Uśmiechnęłam się do niego wesoło. Na jego twarzy widziałam powagę, jednak jego oczy się niesamowicie cieszyły. Po kilku niewygodnych spojrzeniach McGonagall znaleźliśmy się w Świętym Mungu.
-Stresuję się - powiedział cicho Longbottom trzymając mnie pod rękę. Panie na recepcji już nas znały, więc nie robiły żadnych problemów. Oboje wiedzieliśmy gdzie iść.
-Będzie dobrze - odparłam ściskając jego dłoń dla otuchy. Ten kiwnął niepewnie głową. Zawsze to tak wyglądało. Na początku stres, niepewność, potem wychodziliśmy tuż po końcu godziny odwiedzin. Nie mógł się nigdy nimi nacieszyć.
Weszliśmy do odpowiedniej sali. Od razu wstąpił na nasze twarze wielki uśmiech. Alice siedziała na swoim łóżku i układała jakieś klocki, a Frank wpatrywał się tępo w zmieniające się obrazki w jakiejś książce. Wyglądało na to, że już jakiś czas jest na tej samej stronie. Neville przywitał się z rodzicami. Ja również do nich podeszłam i przytuliłam każde z osobna. W oczach Alice widziałam radość z naszego przyjścia. Usiadłam na łóżku z Frankiem i przełożyłam stronę w jego książce. Ten na nowo zainteresował się zmieniającymi się obrazkami. Pogładziłam go po głowie lekko. Ten spojrzał na mnie na moment i chyba się uśmiechnął. Po moim ciele rozlała się fala ciepła. Nawet sama myśl, że zrozumiał, że tu jestem napawała mnie tak niesamowitą energią, tak wielką radością.
-Przez ostatnie kilka miesięcy w sumie u mnie niewiele się działo. Wiesz, święta z babcią. Na Sylwestra przyjechała moja dziewczyna Alice, musisz ją kiedyś poznać, bo jest niesamowitą kobietą. Może trochę po przejściach, ale dzięki temu cieszy się z każdej chwili. Następnym razem ją przyprowadzę. Spodobałaby ci się. Ma ciemne włosy, zielone oczy... - opowiadał Neville mamie. Ona mimo, że układała klocki wydawała się słuchać tego co jej syn opowiada. Spojrzałam na drzwi, za nimi stał Yaxley. Moje oczy rozszerzyły się do rozmiarów piłek golfowych. Zniknął w drzwiach.
-Zaraz przyjdę, idę to toalety - przerwałam na moment Nevillowi. Ten kiwnął głową, kontynuując swoją opowieść. Wyszłam z sali i skierowałam się na lewo, gdzie wcześniej zniknął Yaxley. Jakaś ręka wciągnęła mnie do toalety. Wyciągnęłam różdżkę i nim zrozumiałam co robię, Corban miał ją przyłożoną do gardła. Odetchnęłam i schowałam różdżkę.
-Spokojnie skarbie - zaśmiał się rozbawiony. Przewróciłam oczami i oparłam się o zlew stojący za mną.
-Czego chcesz? - spytałam patrząc w jego niebieskie oczy. Ten uśmiechnął się najgorszym możliwym uśmiechem.
-Masz dobry kontakt z Zabinim? - spytał, jednak to było pytanie retoryczne. - Masz mu powiedzieć, że jeśli nie zacznie zabijać to młoda Riddle da mu popalić - dodał, a ja starałam się nie wykazywać zaciekawienia 'młodą Riddle'. A tak wiele pytań cisnęło mi się teraz na usta.
Czy wiedziała o tym co się dzieje Kroto?
Czy wie kto jest moim ojcem?
Czy znam tą osobę?
Czy znam siostrę Voldemorta?
Czy moja nienawiść do niej cokolwiek zmieni?
Czy to jest ktoś kogo lubię?
Nie zadałam jednak żadnego z nich. Spojrzałam ostro na Corbana.
-Spierdalaj - wycedziłam przez zęby, a na mojej twarzy pojawił się ten sam straszny uśmiech, który przed chwilą uskuteczniał Śmierciożerca. Ten mocno się zdenerwował, uśmiech zszedł mu z twarzy. Momentalnie podniósł dłoń i wymierzył mi siarczysty policzek. Moja głowa lekko odskoczyła, po czym znowu patrzyłam mu w oczy. - Coś jeszcze? - spytałam znudzonym głosem. Ten prychnął i mnie puścił.
-Pieprzona dziwka - wybełkotał rozbawiony i wyszedł z łazienki. Spojrzałam w lustro. Na moim policzku rysował się czerwony ślad. Ale nie był jakoś specjalnie groźny. Wróciłam do sali rodziców Neville'a. Uśmiechnęłam się do niego. Ten spojrzał na mnie lekko zaniepokojony.
-No i jest tutaj też Riley. Pewnie ją pamiętasz, często ze mną tu przychodzi. Mimo swoich problemów zawsze ma czas na wyjście ze mną do was. Za co jestem jej niesamowicie wdzięczny - kontynuował Neville trochę bardziej zmartwionym głosem. Usiadłam koło Franka i spojrzałam lekko onieśmielona na Longbottoma. Machnęłam dłonią, że nie trzeba było i zaczęłam mówić do taty Neville'a. Tak zleciało nam kilka godzin. Do sali wszedł pielęgniarz. Spojrzałam na niego i w mojej głowie coś pstryknęło. Byłam pewna, że już go gdzieś widziałam.
-Za 5 minut jest koniec odwiedzin - powiedział niskim głosem i spojrzał na mnie. Mimo barytony był zaskakująco miękki i uwodzicielski. Jego postura, twarz, ani oczy nic nie zdradzały. Tylko lekko się do mnie uśmiechnął.
-My się skądś nie znamy? - spytałam spokojnie. Ten zwrócił na mnie swój wzrok.
-Często państwo tu przychodzą, a ja już tu trochę pracuję, to może dlatego - odparł spokojnym głosem. Byłam pewna, że już go gdzieś słyszałam, ale kiwnęłam głową. Wyszedł z sali, a my zaczęliśmy się żegnać z rodzicami Longbottoma. Przytuliłam i Alice i Franka zapewniając, że jeszcze wrócę. Gdy już wychodziłam Alice wcisnęła Nevillowi papierek po gumie do ręki. Ten szybko schował go do kieszeni. Ja udałam, że nic nie widzę i ruszyłam do wyjścia. Poszliśmy do przejścia. McGonagall nie było w jej gabinecie, więc Neville naskrobał notatkę, że wróciliśmy i że dziękujemy. Poszliśmy do Pokoju Wspólnego.
-Bardzo ci dziękuję, że dzisiaj ze mną tam byłaś - powiedział z uśmiechem. Ja oduśmiechnęłam się oparta o jego ramię.
-Nie ma problemu, jak będziesz następnym razem iść i będziesz chciał mnie zgarnąć, to ja z wielka chęcią ci potowarzyszę - odparłam wesoło. Ten zaśmiał się lekko i przepuścił mnie w portrecie. Kiwnęłam mu głową na dobranoc i ruszyłam do siebie. Rzuciłam się na łóżko i dalej rozmyślałam o tym pielęgniarzu. Byłam pewna, że skądś go znałam. Do tego jeszcze to nie były miłe wspomnienia. Przejechałam wspomnieniami po podobnych ludziach.
Aż usiadłam i zaczęłam się hiperwentylować. Wstałam z łóżka i jak w amoku zaczęłam iść ku wyjściu. Wyszłam z dormitorium i o nogach z waty wdrapałam się do dormitorium numer 5 męskiego. Uchyliłam cicho drzwi. Fred leżał w swoim łóżku z pergaminami z eliksirów na krześle obok siebie. Tylko on był w dormitorium. Spojrzał na mnie.
-Co jest? - spytał zmartwionym głosem. Zamknęłam drzwi i zsunęłam się po ścianie. Ten wstał z łóżka i podszedł do mnie. Usiadł koło mnie, zaczął mnie gładzić po ramieniu i utrzymywać kontakt wzrokowy.
-Spotkałam dzisiaj pielęgniarza w Świętym Mungu - wybełkotałam bardzo bardzo cicho. Mocno wciągnęłam powietrze i spojrzałam w oczy Freda. - To on mnie torturował i faszerował truciznami, gdy Kroto umierał - dodałam ledwo słyszalnie i chyba zemdlałam od nadmiaru informacji i uczuć.
~~~
Trochę mi to zajęło, ale wracam. Ten rozdział kwitł we mnie dosyć długo, aż nie napisałam 2/3 jednego dnia. Także no, zapraszam do komentowania i pozdrawiam.

1 komentarz:

  1. Aj no w końcu ♥ Rozweseliłaś mi ten ponury dzień :3
    Co do rozdziału to bardzo ładny przyznam. Dziwna ale zarazem i urocza sytuacja jest pomiędzy Riley i Fredem. Nie do końca ją rozumiem, ale chyba po prostu będę musiała jeszcze raz przeczytać 2 ostatnie rozdziały. Choroba nie pozwala bym się za bardzo wysilała umysłowo (tak, tak, jakbym kiedykolwiek to robiła..).
    Sytuacji w św. Mungu chyba komentować nie muszę. Wiesz jak bardzo kocham Neville'a i to jak on kocha swoich rodziców. Oj i jak mówił o Alice ♥ Ładnie ze strony Hart że towarzyszy mu podczas tych wizyt c:
    Corban to Corban. Kolejna moja ulubiona postać. A w roli posłańca podoba mi się jeszcze bardziej.
    I ten pielęgniarz! :o Aż się nie mogę doczekać dalszej części!
    Właśnie dlatego piiisz szybcieeej bo mnie ciekawość zeżre.
    Cieszę się, że wróciłaś słonko c: Pozdrawiam cieplutko
    T

    OdpowiedzUsuń